Kocia szczyna – mówił, pamiętam, z emfazą pisarz – dym papierosowy, jaśmin i kilka jeszcze innych woni, niestety nie jestem w stanie sobie teraz przypomnieć jakich, tworzyć miały kosmicznie wyjątkową mieszankę, niepowtarzalną esencję paryskości. Musiał to być zaiste konstytutywny moment w biografii profesora. Kilka lat później w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” opowiadał: „Wyjechałem na pół roku, żeby zebrać materiał do pracy o Mickiewiczu. Zostałem dłużej, bo jak tylko tam dotarłem, zrozumiałem, że jestem u siebie. Zaczęło się od zapachu. Prosto z lotniska na Orly wszedłem do metra i poczułem ten zapach: rozgrzany metal, kocia szczyna i coś kwiatowego, może goździk. (…) Poczułem, że to zapach, który przychodzi do mnie z praczasów, że już się musiałem tu kiedyś urodzić. Nie widziałem jeszcze miasta, nic oprócz korytarza metra, którym jechałem na kwaterę, ale czułem, że jestem w domu.”
Przypomniała mi się ta opowieść, gdy ostatnio czytałem teksty podróżnicze Paula Bowlesa i natknąłem się w nich na następujący fragment: „Podczas swego pierwszego pobytu w Paryżu zakochałem się w metrze. Przemierza ono całe miasto bez pośpiechu i huku z jakim porusza się kolej podziemna w Nowym Jorku, wiecznie, jak można by sądzić ścigająca się z czasem. (...) W nowojorskim metrze unosi się zapach rozgrzanego metalu przetrawionego smrodem ścieków dolatujących z portu, w Paryżu przyjemna woń wydostaje się ze stacji na ulice. Nigdzie indziej nie czułem tego charakterystycznego zapachu i dla mnie stał się on symbolem Paryża.”
Ciekawe. Podczas mojej pierwszej podróży do Paryża, którą odbyłem autostopem w 1995 roku, również zwróciłem uwagę na szczególny zapach unoszący się w korytarzach metra. Mnie akurat kojarzył się on wówczas z zapachem popcornu, albo oparami wydobywającymi się ze sklejki, w której dłubie się wypalarką; z czymś dymnym w każdym razie, drzewnym, kadzidlanym. Gdy później zacząłem jeździć warszawskim metrem, które otwarto w 1995 roku, to czasem sobie tamto wrażenie szczególnego paryskiego zapachu przypominałem. Niestety, kiedy byłem w Paryżu ostatnio, zimą 2017 roku, na próżno próbowałem ten mityczny, zakodowany w pamięci zapach pochwycić. Nie było go, nic już nie czułem.
Gdzieś później przeczytałem, że głównym sprawcą arôme metra paryskiego mógł być impregnat używany do konserwacji drewnianych torów, robiony ze smoły drzewnej, czyli moje skojarzenia z czymś dymno-kadzidlanym były nie od rzeczy. W latach 80. XX wieku przestano go stosować, bo po pierwsze, uznano za rakotwórczy, a po drugie podkłady drewniane zastąpiono stopniowo betonowymi lub metalowymi, stąd zapewne zanik tego zapachu w ostatnich dekadach. Perfumy o zapachu paryskiego metra wypuszczało już kilka firm. Miały one nuty aromatu dymu gitanów, palonej gumy, rozgrzanego powietrza oraz … przepoconej odzieży. Nie zrobiły jednak zdaje się furory. Co ciekawe zarząd metra kilkakrotnie próbować pozbyć się mitycznego zapachu przedsiębiorąc szeroko zakrojone naperfumianie korytarzy i peronów, po raz pierwszy w latach dwudziestych XX wieku, a później w 90., mieszankami zapachowymi o nazwach „Madelaine” oraz „Francine” skomponowanymi na bazie lawendy i eukaliptusa. Praktyki te jednak zarzucono z powodu kosztów i słabych efektów.
* * *
Paul Bowles, 17 Quai Voltaire, [w:] Podróże. Pisma zebrane 1950-1993, ze wstępem Paula Theroux, przeł. Barbara Sieradz, Krzysztof Cieślik, Warszawa, 2014.
Paryża nie da się zniszczyć, z Krzysztofem Rutkowskim rozmawia Anna S. Dębowska, „Gazeta Wyborcza”, 20/11/2015.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz