środa, 6 czerwca 2018

Animator książek

Świat w przyszłości. Rok 2016. Loty międzyplanetarne, inżynieria genetyczna, zmiany klimatyczne. Na Ziemi jest już tak gorąco, że ludzie mogą żyć tylko w klimatyzowanych budynkach, bo nawet kilka minut na zewnątrz grozi spaleniem żywcem. Luksusem jest urlop na Antarktydzie, gdzie panują jeszcze w miarę znośne warunki, klimat zbliżony do obecnego śródziemnomorskiego. Na to stać jednak tylko najbogatszych. Podobnie jak na terapię doktora Denkmala polegającą na przyspieszaniu ewolucji, powiększeniu mózgu oraz wykształceniu chitynowego pancerza na głowie chroniącego od upałów. Ale ludzie mieszkający na Ziemi generalnie i tak mają szczęście.


Nie trafili bowiem jako koloniści na inne planety, zwłaszcza na Marsa. Tam bowiem dopiero jest beznadzieja, a jedyną ucieczkę od ponurej egzystencji w ciasnych i zaniedbanych barakach oferują narkotyczne seanse z wykorzystaniem substancji o nazwie Can-D oraz zestawów Perky Pat (rodzaj miniaturowych klocków imitujących życie na Ziemi). Dzięki nim koloniści mogą się choć na chwilę przenieść w narkotycznej halucynacji na Ziemię sprzed klimatycznego kataklizmu. Can-D jest rozprowadzany przez Leo Bulero, producenta zestawów Perky Pat. Jego potężna, dotąd niewzruszona pozycja handlowa, nagle staje się zagrożona, gdy z odległej Proximy do Układu Słonecznego powraca Palmer Eldritch. Wprawdzie po drodze ulega on wypadkowi i trafia do szpitala na Księżycu, ale kierowana przezeń firma zaczyna prężnie działać i rozprowadzać wśród kolonistów tajemniczą substancję o nazwie Chew-Z – narkotyk nowej generacji, konkurencyjny wobec Can-D, nie wymagający zestawów i oferujący zupełnie nieporównywalne, o wiele bardziej rzeczywiste doznania, a nawet coś więcej. Tylko co to właściwie znaczy „rzeczywiste”? Czy „coś więcej” to życie wieczne? I kim jest Palmer Eldritch?

Głównym bohaterem książki Philipa K. Dicka Trzy Stygmaty Palmera Eldritcha, z 1965, bo o niej mowa, jest Barney Meyerson, jasnowidz zatrudniany przez firmę należącą do Leo Bulero. Barney w pewnym momencie ma wizję, że Bulero zabije Eldritcha. Ale przyszłość może się potoczyć zupełnie inaczej. Bulero podejmuje więc grę. W rezultacie Eldritch, (który na razie się nie ujawnia) więzi konkurenta. Gdy jednak temu udaje się uciec, wciąga swego jasnowidza w intrygę, w wyniku której Barney trafia jako kolonista (a w zasadzie zesłaniec) na Marsa, aby na miejscu zorientować się czym jest rozprowadzany przez konkurencję narkotyk i jak działa. Więcej już nie zdradzę, zachęcając do lektury tej szalonej książki.

Oczywiście jest tam trochę bzdur, „ćmojów-bojów”, jak to nazywał Stanisław Lem oraz niekonsekwencji, takich jakby przypadkowych rzeczy, które właśnie pisarzowi wpadły do głowy i wcisnął je do powieści. Odczuwa się pewien brak dyscypliny – niektóre wątki zdają się nadmiernie rozbudowane, inne ledwie naszkicowane, niejednokrotnie chaotycznie połączone. Akcja raz pędzi niczym rakieta, po czym nagle grzęźnie i rozłazi się. Obecność tych wad wytłumaczyłem sobie informacjami o tym, że Dick pisał tę powieść (zresztą nie tylko ją) na ciągłym haju (to w ogóle przecież okres kulturowej fascynacji halucynogenami, złote lata LSD), albo w zaostrzonej fazie choroby psychicznej. Zarówno uzależnienie pisarza od narkotyków jak i kwestia schizofrenii (czy jakiejś postaci psychozy), na którą najprawdopodobniej cierpiał, są przedmiotem biograficznych dociekań i dywagacji. Nie będę w te sprawy wnikać, ale niewykluczone, że doświadczenia ze zmienionymi stanami świadomości, w różnorakiej formie, sprawiły, że do eksploracji pewnych zagadnień, takich jak względność czasu i przestrzeni, płynność osobowości, napięcie między tym co rzeczywiste, a tym co wyobrażone Dick miał wszechstronne predyspozycje.

Trzy Stygmaty Palmera Eldritcha to w każdym razie świadectwo zupełnie niezwykłej wyobraźni. Wśród będących jej wytworem osobliwych urządzeń pojawiających się na kartach powieści jest animator książek. To maszyna niedawno przywieziona z Ziemi do kolonii na Marsie, gdzie trafił właśnie Meyerson. Z tego co mówi o urządzeniu jeden z kolonistów („spędzimy czas słuchając i patrząc w animator książek”) wynika, że jest to rodzaj odtwarzacza z ekranem. Barney wyjaśnia kolonistom bardziej szczegółowo jego działanie: „Wkłada się jedną z książek, np. Moby Dicka do zasobnika. Później nastawia się kontrolki na czas długi lub krótki. Potem wersję; śmieszną, taką samą jak w książce lub smutną. Następnie nastawia się wskaźnik podziałki na nazwisko wielkiego artysty – klasyka, w którego stylu chcecie ożywić książkę. Dali, Bacon, Picasso… średniej klasy animator ma zakres możliwości sięgający od komiksu do kilkunastu uznanych artystów; wybieracie ich sobie, kiedy kupujecie urządzenie. Istnieje też możliwość późniejszego rozbudowania animatora.”

Koloniści są podekscytowani. Teraz seanse narkotyczne przy zestawach Perky Pat będą mogli dodatkowo wzbogacić o emisję wizualnej mikstury literacko-malarskiej (przychodzą na myśl skojarzenia z teledyskiem) wyprodukowanej przez animator. Jaką książkę wybierają? Padają różne propozycje. Co ciekawe żadna nie dotyczy beletrystyki. Jeden z kolonistów zapala się więc do Komedii pomyłek Szekspira w stylu Jacka Wrighta. (Mam podejrzenie, że Wright, urodzony w Kalifornii niezbyt znany malarz abstrakcjonista, rówieśnik Dicka, był jego kumplem i ten zrobił mu przyjemność umieszczając w powieści). Inna propozycja to Rozmyślania Marka Aureliusza w stylu malarstwa De Chirico. Spotyka się ona jednak z sarkastyczną ripostą proponującą Wyznania świętego Augustyna w stylu Lichtensteina. Zwolennik cesarza-stoika broni swego pomysłu: „Mówię poważnie! Wyobraźcie sobie surrealistyczny krajobraz, opuszczone zrujnowane budynki z doryckimi kolumnami leżącymi na bruku, głowy…”. Obraz, jak sądzę nieprzypadkowy.

Co mnie uderzyło przede wszystkim w wizji animatora książek to jej pewna staroświeckość. Maszyna opisana przez Dicka posiada zasobnik, kontrolki, przyciski, wskaźnik podziałki, nietrudno sobie wyobrazić jeszcze jakieś dźwignie i przekładki. Jej sposób działania też jest dosyć toporny – do zasobnika wkłada się po prostu starą, dobrą, papierową książkę i uzyskuje w wyniku jakiegoś nieokreślonego procesu obraz z dźwiękiem. Jednym słowem jest to machina z imaginarium bliższego fantastyki dziewiętnastowiecznej, Wellsa czy Conan Doyle’a raczej, niż połowy XX wieku. Dziwnie nie pasuje ona do uniwersum, w którym mamy do czynienia z lotami międzyplanetarnymi i medycznym przyspieszaniem ewolucji mózgu. Czy jest to jedna z owych niekonsekwencji Dicka, o których wspominałem, czy też wizja ta ma jakiś głębszy sens? Swoją drogą jedno nie wyklucza drugiego.

Jeśli popatrzymy na przyszłość książek w powieściach innych gigantów literatury SF z tamtego okresu, to zobaczymy, że słowo pisane ulega w nich ewolucji, książka papierowa znika, pojawiają się komputery, zapis elektroniczny. W 2001: Odysei kosmicznej A.C. Clarke’a z 1968 roku pilot Bowman w pierwszej fazie lotu często przegląda zasoby biblioteki elektronicznej statku, na ekranie monitora czyta Odyseję albo relacje wielkich podróżników z ich wypraw. Podobnie w Powrocie z gwiazd S. Lema z 1961 roku, książek papierowych też już się nie drukuje, zastępują je elektroniczne kryształki z utrwaloną treścią odczytywane na optonach lub odsłuchiwane na lektonach. Główny bohater, kosmonauta Hal Bregg opowiada:

„Całe popołudnie spędziłem w księgarni. Nie było w niej książek. Nie drukowano ich już od pół wieku bez mała. A tak się na nie cieszyłem, po mikrofilmach, z których składała się biblioteka „Prometeusza”. Nic z tego. Nie można już było szperać po półkach, ważyć w ręce tomów, czuć ich ciężaru, zapowiadającego rozmiar lektury. Księgarnia przypominała raczej elektronowe laboratorium. Książki to były kryształki z utrwaloną treścią. Czytać można je było przy pomocy optonu. Był nawet podobny do książki, ale o jednej, jedynej stronicy między okładkami. Za dotknięciem pojawiały się na niej kolejne karty tekstu. Ale optonów mało używano, jak mi powiedział robot-sprzedawca. Publiczność wolała lektony – czytały głośno, można je było nastawiać na dowolny rodzaj głosu, tempo i modulację. Tylko naukowe publikacje o bardzo małym zasięgu drukowano jeszcze na plastyku imitującym papier. Tak że wszystkie moje zakupy mieściły się w jednej kieszeni, choć było tego prawie trzysta tytułów.”

Możemy tu podziwiać wizjonerstwo i trafność futurystycznej prognozy Lema, czego zresztą świadectwem są memy zawierające zdjęcie czytnika e-booków z zacytowanym powyżej fragmentem, które obiegają Internet. U Dicka książka pozostaje książką – tradycyjną papierową formą w okładkach. Ale wizjonerstwa tu wcale nie mniej, niż u Lema czy Clarke’a. Bo czym staje się książka dla pogrążonej w dekadencji, marazmie i beznadziei społeczności kolonistów, będącej metaforą społeczeństwa przyszłości? Nie służy już, jak przez wieki ludzkiej cywilizacji, wyznaczaniu systemu wartości, drogi życiowej, czy choćby konsolacji i duchowemu wzmocnieniu. Rozmyślania Marka Aureliusza przerobione w maszynie, zmiksowane w dowolny sposób z obrazami dowolnego malarza na jakiś wizualno-dźwiękowy ekstrakt stają się źródłem rozrywki, zapomnienia, dodatkiem do narkotycznego seansu, ewentualnie źródłem chwilowej estetycznej delektacji. Zależnie od nastawienia możemy tu dostrzec różne zjawiska: degradację słowa pisanego, skarłowaciałą realizację marzenia artystów fin de sièclu o Gesamtkunstwerk, zapowiedź postmodernistycznej estetyki eklektyzmu, remiksu, adaptacji, wreszcie symboliczne przedstawienie wypierania kultury tekstu przez kulturę obrazu (i dźwięku), które to zjawisko dokładnie w tamtym czasie gdy powstała powieść, oczywiście przewidywało i opisywało wielu innych pisarzy i myślicieli.

Jakiś czas temu Agata Bielik-Robson w rozmowie z Cezarym Michalskim (Newsweek 52/2016) na fali apokaliptycznych nastrojów związanych z postępami populizmu oraz barbaryzacją polityki i kultury, przewidując nowe średniowiecze, wyraziła nieco żartobliwie nadzieję co do ewentualnej kolonizacji Marsa. Kolonie, do których schroniliby się zwolennicy starego liberalnego świata i jego wartości, miałyby spełnić rolę średniowiecznych klasztorów na ruinach cywilizacji starożytnej zalanej przez barbarzyńców. W perspektywie wizji Dicka przewidywanie to jawi się jako zbyt optymistyczne.

(Ciąg dalszy już wkrótce)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz