poniedziałek, 6 lutego 2023

Siostry Lahama i panna Winczewska

„Czy wszyscy pisarze tacy są? Kradną rzeczy ze świata wokół?” – pyta rozgoryczony Aiden, bohater kryminału Morderstwa w Suffolk Anthony’ego Horowitza (przeł. Maria Smulewska, Poznań, 2022). „Każdy pisarz jest inny – odpowiada mu Susan, była redaktorka dużego wydawnictwa – Ale w sumie, ściśle biorąc, nie kradną. Oni chłoną.” Susan prowadzi amatorskie śledztwo na prośbę teściów Aidena, właścicieli hotelu w Woodbridge, w którym dziesięć lat wcześniej został zamordowany jeden z gości. Sprawcą, szybko zidentyfikowanym i aresztowanym, okazał się pracownik obsługi, były więzień, Stefan Codrescu. Kilka lat później jednak morderstwem zaczyna się interesować pewien pisarz, autor kryminałów, Alan Conway. Przybywa do hotelu, melduje się w nim na kilka tygodni, przeprowadza rozmowy z właścicielami, pracownikami, szpera i jak się okazuje – chłonie.

Wkrótce potem bowiem, publikuje powieść, której fabuła osnuta jest wokół wątku morderstwa w hotelu, hotel zaś do złudzenia przypomina ten w Woodbridge. Powieść czyta Cecily, córka właścicieli, i doznaje olśnienia: to nie Stefan Codrescu jest mordercą, karę odsiaduje niewinny człowiek! Dzieli się tą rewelacją z bliskimi, po czym … znika. I tu do akcji wkracza Susan. Co innego jednak niż jej śledztwo, zagadka zniknięcia Cecily oraz morderstwo sprzed lat mnie tu interesuje. Otóż w bohaterach powieści Conwaya wszyscy w hotelu rozpoznają siebie i praktycznie nikt nie jest zadowolony.

Literaturę zwykle postrzegamy przede wszystkim jako domenę wyobraźni, ale przecież nie jest tajemnicą, że wyobraźnia karmi się, w znacznej mierze, życiem. Pisarze czerpią z niego pełnymi garściami, chłoną – jak to określa Susan, – i bardzo często wzorują swoich bohaterów na autentycznych postaciach, członkach rodziny, przyjaciołach, znajomych i osobach publicznych, dokonawszy większego bądź mniejszego kamuflażu. Robią to zarówno autorzy czytadeł, jak i najwięksi: Proust, Joyce, Kafka.

Powszechność tego zjawiska odnotowuje w Opowieści wtajemniczonego (Poznań, 2021) Martin Amis, a jego intensyfikację łączy z dominującym w prozie XX wieku autobiografizmem oraz popularnością tzw. life-wrting, czyli „życiopisania”, jak przekłada ten termin, korzystając z zadomowionego w polszczyźnie neologizmu ukutego przez Henryka Berezę na określenie twórczości Edwarda Stachury, tłumaczka, Katarzyna Karłowska. Według Amisa, pionierzy tego procederu to D.H. Lawrence oraz Saul Bellow.

Ten pierwszy był całe życie nękany przez sądy, głównie z powodu oskarżeń o niecenzuralność, ale też i z powodu procesów o zniesławienia. W przypadku zaś Bellowa – pisze Amis – „autofikcja sprawiła, że całe tygodnie nie sypiał ze strachu przed procesami (wprowadzał zmiany do maszynopisów już prawie wysłanych do drukarni i prosił też ludzi o podpisywanie dokumentów, że zrzekają się praw do jego utworów. Popadł także w konflikty rodzinne (z ojcem i najstarszym bratem), stracił iluś przyjaciół, doświadczał coraz głębszych animozji ze strony byłych żon i kochanek, a przede wszystkim spotykał się z niezrozumiałym oburzeniem ze strony własnych dzieci.”

Nie wszyscy bowiem byli tak tolerancyjni jak wydawca i przyjaciel Bellowa, Keith Botsford sportretowany w Darze Humboldta jako Pierre Thaxter, „barwny fantasta (z długami, żonami i niezliczonymi dziećmi), zwariowany geniusz w typie barona Corvo”, który podsunięty mu na kilka tygodni przed ukazaniem się powieści w druku dokument o zrzeczeniu się ewentualnych roszczeń, podpisał z ochotą. Sam Amis osadzanie w literaturze autentycznych współczesnych uważa za przyziemne, a także potencjalnie kosztowne, co nie przeszkadza mu jednak czynić tego nagminnie w Opowieści wtajemniczonego, która jest „autobiografią” wszak „fikcjonalizowaną”. Eksplorowany w niej przez jakiś czas wątek rzekomego romansu matki Amisa z Philipem Larkinem wpędzić może w sporą konsternację.

Twórczość prozatorska Larkina, skoro już o nim mowa, jest kolejnym przykładem omawianego zjawiska. Jego tłumacz Jacek Dehnel wyjaśniając (Wyższa szkoła empatii, z Jackiem Dehnelem rozmawia Katarzyna Szaulińska), dlaczego pisarz odszedł w pewnym momencie od prozy na rzecz poezji mówi: „Wydaje się, że po prostu nie poradził sobie z rozpoczętą trzecią i czwartą powieścią, częściowo z powodów literackich, a częściowo pozaliterackich, to znaczy włożywszy już w nie dużo pracy, zdał sobie sprawę, że wszystko to bazuje na prawdziwym życiu i na najzupełniej realnych pierwowzorach, które mogą się na niego śmiertelnie obrazić, czy nawet go pozwać. A chodziło tu o współpracowników z uniwersytetu oraz, co może ważniejsze, o Monikę Jones, która trafiła tam jako dość złośliwie opisana postać literacka.”

Najbardziej zapewne interesującym przypadkiem jest tu twórczość W.G. Sebalda. Z rozmywania granic między fikcją a rzeczywistością oraz przejmowania cudzych wspomnień i życiorysów do własnych fabuł uczynił on wręcz osobną zasadę twórczą. Wydana dwa lata temu pierwsza biografia Sebalda autorstwa Carole Angier przynosi w tej kwestii wiedzę wpędzającą w pewną konfuzję. Jak pisze w omówieniu tej książki Arkadiusz Żychliński (Czas na Sebalda, „Znak”, nr 11/2021) autorka stawia zarówno sobie, jak i czytelnikom „tyleż nieproste i niewygodne co ważkie pytania o autorskie prawo do częściowej fikcjonalizacji życia również żyjących osób, fikcjonalizacji na tyle nieznacznej, że pozwala to zainteresowanym rozpoznać czytelne pierwowzory, i zarazem na tyle znaczącej, że wprowadza to zamęt co do innych dotyczących ich faktów.”

Okazuje się, że większość bohaterów Sebalda wzorowana była na autentycznych postaciach i ich losach, przy czym odbyło się to bez zgody zainteresowanych i ku ich wielkiemu często niezadowoleniu. Na przykład Susi Bechhöfer, której przeżycia z Kindertransport opisane w opublikowanych w 1996 roku wspomnieniach posłużyły Sebaldowi do stworzenia tytułowego bohatera powieści Austerlitz, nigdy nie pogodziła się z tym, że, jak napisała w liście do londyńskiego „Timesa”, została „odarta ze swej tragicznej przeszłości przez autora bestsellerów”. Rodzina Philipa Rhoadesa Bucktona, pierwowzoru doktora Selwyna z Wyjechali stwierdziła, że jego samobójczą śmierć Sebald „zawłaszczył”. Z kolei Frank Auerbach, którego losy posłużyły do wykreowania postaci Maxa Ferbera z Wyjechali, nazwał metodę Sebalda „kradzieżą” i „narcystycznym przedsięwzięciem”. Piękne wspomnienie Luisy Ferber, które kiedyś tu przytaczałem, Sebald oparł w dużej mierze na niepublikowanych zapisakach Thei Frank Gebhardt. Aż się boję pytać, czy za jej zgodą. Max Norman, recenzent „The New Yorkera” stwierdza wprost, że tylko przedwczesna śmierć uchroniła Sebalda przed procesami sądowymi.

Ciekawy przypadek miał miejsce zupełnie niedawno, gdy Łukasz Zawada opisał w powieści Wydatki (Warszawa, 2021) swoje fikcyjne spotkanie z redaktorem naczelnym „Polityki”. Mimo, że jest to w książce zupełny detal, drobny epizod, sprawa nabrzmiała najwyraźniej na tyle, że wydawca powieści, wydawnictwo Filtry, zamieścił w związku z nią oficjalne oświadczenie. Komentując je na Facebooku Filip Springer ironizował: „Jako wydawca Władcy pierścieni przepraszamy i prosimy o wybaczenie tych, którzy poczuli się dotknięci lub obrażeni wprowadzeniem w błąd. Uprzejmie informujemy, że krasnoludy, elfy i smoki nie istnieją, a poglądy o nich zawarte w książce są poglądami autora.” Skrajnie odmienne stanowisko zajął zaś w tej kwestii jeden z moich znajomych, stwierdzając: „Albo wymyślaj, albo pisz dziennik i wspomnienia”, obstając tym samym twardo przy tradycyjnych rozróżnieniach gatunkowych i podważając całą ideę bezpośredniego wykorzystywania w fikcji rzeczywistych ludzi i ich przeżyć.

Osobiście nie mam w tej kwestii tak zdecydowanie wyrobionego zdania. Krasnoludy zapewne rzeczywiście nie istnieją, jednak redaktor Baczyński jak najbardziej, i łatwo wyobrażam sobie, że takie, a nie inne fikcjonalizowanie jego osoby wzbudzać może sprzeciw, niezależnie od tego czy opisane spotkanie miało miejsce, czy zostało wymyślone, a także niezależnie od wartości literackich samej powieści, skądinąd według mnie znakomitej. Niestety w tej materii moja postawa zbliżona jest do tej reprezentowanej przez biografkę Sebalda, która przyznaje w końcu, że z kwestiami tymi „sama nie może dojść do ładu”, oraz, jak pisze Żychliński, uczciwie przyznaje, że gdy je rozważa „ogarnia ją często zawrót głowy i chyba przyjdzie jej pozostać z ową nierozstrzygalnością.”

Przydługi ten, i jako się rzekło, niewiele rozstrzygający wstęp, służy mi za wprowadzenie do omówienia niewielkiego fragmentu listu Marii Dąbrowskiej do Stanisława Stempowskiego z 11 lipca 1929 roku. „Wiadomość o procesie Halam – pisze w nim Dąbrowska – bardzo mnie rozgniewała. Wprawdzie przypuszczam, że powieść owej Rzepeckiej jest idiotyzmem, ale stworzył się precedens, bardzo szkodliwy, a Lorentowicz wstrętnie i głupio się zachował jako rzeczoznawca. Jeżeli mnie kiedyś w życiu spotka taki proces, to Śmiarowski będzie mnie bronił.”

Co tak rozgniewało Dąbrowską? Zajrzyjmy do ówczesnej prasy. „Halama czy Lahama? Sensacyjny proces ulubienic publiczności z panią Rzepecką” – oznajmia nagłówek „Kuriera Polskiego” z 21 czerwca 1929 roku. „Sala sądu okręgowego – czytamy – przypominała wczoraj „Morskie Oko”, kto nie wiedział o co chodzi mógł myśleć, że to jakieś „Qui pro quo”. W roli oskarżycielek występują ulubienice stolicy trzy siostry Halamy! Kogo oskarżają? Autorkę książki A co zwiążecie na ziemi, p. Jadwigę Rzepecką”.

„Światowid”, nr 29, 1929

Jadwiga Rzepecka-Iwanowska była dziennikarką i pisarką, autorką sztuk teatralnych i tzw. współczesnych powieści obyczajowych. A co zwiążecie na ziemi to utwór z życia sfer scen rozrywkowych stolicy, a w jej rozdziale zatytułowanym Za kulisami Oka przedstawione zostały niejakie siostry Lahama, artystki rewiowe, w których wszyscy rozpoznali ówczesne gwiazdy – siostry Halama. Same zainteresowane utrzymując, że zostały, pod pseudonimami, których rozszyfrowanie nie sprawiało żadnej trudności, sportretowane „w sposób naruszający ich dobre imię i uwłaczający ich godności” wytoczyły pisarce proces cywilny i zażądały wycofania książki z obiegu wydawniczego oraz zapłaty odszkodowania. Powołani na biegłych Zuzanna Rabska oraz Jan Lorentowicz orzekli, że „jakkolwiek powieść posiada tendencje wysoce umoralniające, to jednak zawiera ustępy szargające nazwiska osób żyjących w pewnym środowisku.” Rzepecka ostatecznie przegrała.

„Gazeta Lwowska”, 25 października 1929

Dąbrowska nie przypadkiem przyjęła wiadomość o procesie, a zwłaszcza opinię biegłych, z taką irytacją. W swej twórczości stosowała przecież, toutes proportions gardées mniej więcej tę samą metodę co Rzepecka. Doskonale tego świadoma, pisała już w następnym liście, 16 lipca, do Stanisława Stempowskiego nawiązując do swego warsztatu pisarskiego: „Trudno, tak tylko umiem pisać. Teraz mam już obmyślanych kilka nowel, w których znajdziesz i mnie i siebie, a może nie znajdziesz, bo Ty chwała Bogu, na szczęście nic nie pamiętasz – jakbyś i poznał, to byś też się gniewał. Znajdziesz i fantazje, których nie masz brać do siebie, bo będę pisać wszystko, co się przesunie przez serce i głowę.”

Zwłaszcza jej ostatnia, niedokończona powieść Przygody człowieka myślącego, powieść-moloch, powieść-zmora, która ją dręczyła przez ponad dwie dekady, jest modelowym przykładem tej metody. Wszyscy bohaterowie wzorowani są na bliskich Dąbrowskiej w stopniu zupełnie oszałamiającym: Józef Tomyski to Jerzy Stempowski zmiksowany z samą pisarką i innymi jej przyjaciółmi, Michał Snarski zaś, to żywcem przeniesiony do powieści Henryk Józewski, są tam i Kowalscy, Anna i Jerzy, jest i partner Dąbrowskiej Stanisław Stempowski. Dla kogoś orientującego się w losach pisarki i jej kręgu lektura powieści przypomina grę w memory – każdy bez mała detal, motyw, wątek, rys charakterologiczny, każda opowieść ma swój odpowiednik w rzeczywistości biograficznej.

Ale wówczas, latem 1929 roku, chodziło o inny utwór, nad którym pisarka właśnie pracowała, mianowicie opowiadanie zamówione przez Wacława Berenta do „Pamiętnika Warszawskiego”. „Nowela o bibliotekarce – pisała Dąbrowska we wspomnianym wyżej liście do Stempowskiego – zupełnie już gotowa, czeka tylko, żeby ją jeszcze raz przeczytać i posłać Berentowi. (…) wyszła niezgorzej, ale tak napisana, że o ile mnie jaki galant p. Cyb. nie nabije, to w każdym razie pokotłuje się trochę dookoła.”

Owa pani „Cyb.”, której nazwiska Dąbrowska nigdzie nie rozwinęła, to autentyczna postać bibliotekarki, z którą pisarka zetknęła się osobiście robiąc remanent w Bibliotece Żołnierskiej im. Mariana Dąbrowskiego w Cytadeli warszawskiej, do której przekazała ongiś księgozbiór po zmarłym mężu. W dzienniku (zapis z 29 czerwca 1929 roku) określiła ją jako „głupkowatą histeryczkę”.

Do żadnego „nabijania” jednak ani „kotłowania się” nie doszło, nowela bowiem osnuta wokół tamtego spotkania ukazała się dopiero dekadę później. Czy z powodu obaw wywołanych procesem Rzepeckiej? Niewykluczone, ale nie tylko. Dąbrowska – jak wyjaśnia przypis – spotkawszy się z komentarzem, że tytuł Bibliotekarka może być postrzegany jako krytyka czy drwina ze środowiska bibliotekarzy zmieniła go na Czytelnia, ale opowiadanie Berentowi i tak się niezbyt spodobało. Pisarka więc wycofała je i dała do druku inną napisaną wówczas nowelę: Ksiądz Filip. Bibliotekarkę vel Czytelnię natomiast przerobiła, zmieniając znowu tytuł, tym razem na Inteligentkę, by ostatecznie skróconą o kilka stron włączyć do zbioru Znaki życia dopiero w 1938 jako Panna Winczewska. Uff.

Krystyna Bednarska-Ruszajowa w pracy Biblioteki w literaturze polskiej (Wyd. Uniwersytetu Jagiellońskiego, Kraków, 2006) nazywa Pannę Winczewską „perełką – zarówno literacką, jak i bibliotekarską”. Tą drugą, ponieważ jest to rzeczywiście być może, jeden z najciekawszych i najbardziej szczegółowych obrazów funkcjonowania biblioteki i pracy bibliotekarskiej w polskiej literaturze. „Jest ona nasycona – pisze Bednarska-Ruszajowa – fachową wiedzą bibliotekoznawczą i znajomością procesów bibliotecznych.” Co ciekawe jest to niejako portret negatywny, ukazujący biblioteczną specyfikę przez pryzmat ujawnionych nieprawidłowości, błędów w gromadzeniu zbiorów, ich przechowywaniu, opracowywaniu i udostępnianiu.

Oto do czytelni żołnierskiej mieszczącej się w obrębie dawnej twierdzy trafia z ramienia mającego nad nią pieczę Towarzystwa Opieki Kulturalnej nad Żołnierzami niejaka Natalia Sztumska by przeprowadzić kontrolę. Od jakiegoś bowiem czasu do Towarzystwa dochodzą skargi, że czytelnia nie działa jak powinna, co potwierdza wstępne rozeznanie Sztumskiej, która podczas kilku wcześniejszych wizyt w świetlicy twierdzy odnotowała mnóstwo uchybień. Czytelnią zajmuje się tytułowa panna Winczewska. Od samego początku nie przypada ona do gustu Szumskiej. Kontrola wypada dla Winczewskiej druzgocząco.

Stwierdzenie Bednarskiej-Ruszajowej, iż akcja „sprowadza się do stopniowanego odsłaniania głupoty bohaterki” dość brutalnie streszcza fabułę, ale faktycznie w tym, jak narratorka opisuje bibliotekarkę są same negatywy. „W sposobie, w jaki się oburzała, był niby namysł ostrożny i chytra, prawie zwierzęca baczność.” „Głupkowata, czy co? – zadawała sobie pytanie Natalia”. Już sam opis urody bibliotekarki jest wielce nieprzychylny: „Panna Winczewska była osobą niezwykle drobną i ruchliwą niby pajączek. Jej wątłe, cienkie nogi nie były wyraźnie krzywe, ale jakby o włos za mało proste, co przy ich cienkości dawało wrażenie, że się za chwilę w naszych oczach zegną i złamią. Twarz była śniada, wąska i długa, suchutka niby wiór. W ustach brakowało przednich dolnych i górnych zębów i uśmiech obnażał jasne dziąsła podobne do miąższu rozłamanej truskawki. Matowa, czarna jak atrament czupryna zdawała się przytłaczać tę wątłą postać, którą znamionowało przedwczesne gorączkowe zwiędnięcie. Czarne oczy miały w sobie coś parzącego niby gorące krople laku”.

„Fachowość Winczewskiej była równie marna jak jej uroda.” – streszcza Bednarska-Ruszajowa. W rzeczywistości, jak sądzę, kwestia jest, mówiąc oględnie, nieco bardziej złożona. Współcześnie jesteśmy o wiele bogatsi o wiedzę psychologiczną zarówno co do problematyki kompetencji zawodowych jak i tzw. neuroróżnorodności. Patrząc z tej perspektywy na przypadek Winczewskiej możemy go ujrzeć w nieco innym świetle. Nie tyle chodzi o to, że „Winczewska miała wady i jako człowiek, i jako kobieta, i jako bibliotekarka. Była głupia, prymitywna umysłowo, leniwa, próżna, roztrzepana, brzydka” – jak w niezrozumiale dla mnie wstrząsająco bezlitosny sposób charakteryzuje bohaterkę Bednarska-Ruszajowa. Rzecz w tym, że była ona nieodpowiednią osobą na niewłaściwym miejscu, że praca w bibliotece, wbrew dość powszechnej, a zdecydowanie błędnej opinii, iż może ją wykonywać każdy, nie była po prostu dla niej.

Zresztą w opowiadaniu mamy sygnały sprzyjające takiej interpretacji. Czytamy wyraźnie, iż Winczewska „nie miała fachowego przygotowania, lecz była, jak mówiono, uspołeczniona, a nawet zasłużona (brała udział w powstaniu śląskim), wierzono zatem, że musi sobie dać radę.” Problemem zatem nie były, a w każdym razie nie były jedynie, charakterologiczne czy emocjonalne ograniczenia bohaterki. Był nim w znacznej mierze system, polegający na obsadzaniu stanowisk nie wedle kompetencji, a wedle ewentualnych zasług. W pewnym momencie Winczewska próbując za wszelką cenę nawiązać jakąkolwiek nić pozytywnej relacji ze Sztumską pokazuje kwiaty, które posadziła w herbaciarni, i o które udawało jej się dbać z dobrymi efektami. Nie nadawała się na bibliotekarkę, ale może byłaby świetną kwiaciarką, ogrodniczką, działaczką społeczną?

Oczywiście widać, że Winczewska nie orientuje się zupełnie w książkach, w literaturze, niezbyt ją to wszystko interesuje, próbuje blefować, co wypada groteskowo i oczywiście na jej niekorzyść. Bez wątpienia jest fantastką, blagierką, na przykład mówi, że pisze sztukę bibliotekarską, żeby zachęcić innych do czytania, „co ja zrobię – dodała wzdychając – ja już mam taką artystyczną naturę.” Może być to irytujące. Nienależyte wypełnianie obowiązków zawodowych, którego się, było nie było, podjęła jest naturalnie godne nagany.

Z pewnością jednak Winczewskiej nie zbywa na inteligencji aż tak bardzo, jak przedstawia to narratorka. Nie umyka jej wyższościowy sarkazm Sztumskiej. „Mój Boże – zgorszyła się ze smutkiem panna Winczewska – Ja nie rozumiem… pani znów do mnie tak mówi, jakby mnie pani miała za nic.” Wyczuwa lodowaty dystans, protekcjonalny ton urzędniczki. To, co postrzegamy na pierwszy rzut oka jako próby odwrócenia uwagi od bałaganu w oddanej sobie do zarządzania placówce oraz od własnej niekompetencji, to gaworzenie, opowieści o suce Lindzie, można równocześnie odczytywać jako rozpaczliwe próby wyrwania się z zaszufladkowania, któremu została poddana od samego początku. Robi jednym słowem, co może, aby pokazać, że nie jest tak beznadziejna, jak mogłoby wynikać z oglądu jej zupełnej klęski na polu zawodowym. Próbuje podtrzymać towarzyski nastrój, chwali fryzurę, gustownie dobrane kolory w garderobie Natalii. W pewnym momencie proponuje przerwę i posiłek w kantynie-herbaciarni. Tymczasem „Natalia milczała nieprzychylnie”.

Bardzo ciekawa jest ta zarysowana w opowiadaniu intrygująca sytuacja psychologiczna i powstałe między bohaterkami napięcie. Natalia jest oschła i wyniosła, poucza, gniewa się, sztorcuje, zaś panna Winczewska się obrusza, czuje się obrażona, poniżona, w końcu płacze, a wtedy Natalia na nią krzyczy i każe „zamknąć się”. Potem ma wyrzuty sumienia, zżyma się na siebie. „Nękające ją wewnętrznie uczucie duchowej niewygody było lękiem, czy nie zrobiła pannie Winczewskiej nazbyt dużej przykrości.” 

W rzeczywistości jednak nie chodzi jej o uczucia panny Winczewskiej, bardziej martwi się o swój moralny i psychiczny dobrostan. Zaczyna się obawiać o to, że może wszystko, co w niej dotąd było dobrego i życzliwego dla ludzi było fałszem, skora potrafiła tak się zachować. I ten „nieprzyjemny posmak jakby zdemaskowania się utajonej niecnoty” w niej pozostaje. Później pojawia się też litość. Panna Winczewska wydaje się Natalii „istotą w najwyższym stopniu godną pożałowania”. I znów w żalu tym jest nuta protekcjonalna. „A cóż ona ma, ta biedna Winczewska, sukę i to złudzenie, że jest otoczona młodymi mężczyznami, którzy czegoś od niej potrzebują.” Jakże to smutne i trafne psychologicznie rozpoznania.

Opowiadanie kończy się swoistym pojednaniem obu pań, ale niestety nie jest to gest neuroróżnorodnościowej emancypacji. Nie ta epoka, nie ta mentalność. W końcowej scenie, kiedy Winczewska przypada do ręki Sztumskiej, by ją ucałować i obiecuje, że się poprawi, a Sztumska już nie tyle karcąco, co dobrotliwie grozi jej palcem, triumfuje ten urzędniczo-inteligencki patriarchalizm, który charakteryzował rzeczywistość społeczną międzywojnia.

Mimo uwagi w dzienniku o „głupkowatej histeryczce”, opowiadanie Panna Winczewska dowodzi, że Dąbrowska miała do „p. Cyb.” nieco bardziej złożony stosunek. Nic dziwnego, że z jego publikacją czekała prawie dziesięć lat, w międzyczasie wielokrotnie je poprawiając i zmieniając. Jest nadzieja, że „p. Cyb.” go nie przeczytała, co zważywszy na stosunek panny Winczewskiej do książek jest bardzo prawdopodobne, a wcześniej znalazła sobie bardziej odpowiednią dla siebie pracę.

* * *

Listy Dąbrowskiej z tomu: Maria Dąbrowska, Stanisław Stempowski, Listy. Tom I 1924-1930, opracowała, wstępem i przypisami opatrzyła Ewa Głębicka, red. nauk. Andrzej Piotr Lesiakowski, IBL PAN, Warszawa, 2021. Opowiadanie Panna Winczewska czytałem w wydaniu zbioru Znaki życia, Czytelnik, Warszawa, 1962.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz