sobota, 15 października 2016

Orwell o zmianach klimatycznych

Wśród tekstów George’a Orwella na temat angielskiego charakteru narodowego są dwa szkice, w których autor chwali elementy wyspiarskiej specyfiki mające wręcz przysłowiowo fatalną opinię: kuchnię i pogodę. Opinię, dodajmy, ugruntowaną od co najmniej dwóch stuleci, o czym zaświadczają choćby relacje naszych pisarzy-podróżników: Krystyna Lacha-Szyrmy czy Teodora T. Tripplina. Felieton W obronie angielskiej kuchni z 1945 roku stracił dużo na aktualności. Kuchnia angielska różni się dziś bowiem zasadniczo od tej, którą znał Orwell. Curry, czy kurczak po jamajsku są daniami tak samo brytyjskimi jak pudding z Yorkshire, czy jaja na bekonie. Z drugiej jednak strony zainteresowanie tradycyjnymi angielskimi potrawami stale wzrasta na fali rewolucji żywieniowej ostatniej dekady.


Współcześni piewcy lokalności, sezonowości oraz odtwarzania dawnych tradycji ogrodniczych i kulinarnych podpisaliby się bez zastrzeżeń pod entuzjastyczną opinią Orwella na temat angielskich puddingów, zapiekanek, babeczek, potraw z jaj i ziemniaków, serów czy piwa. Jeśli chodzi natomiast o felieton zatytułowany „Podły” klimat to najlepszy klimat z 1947 roku, to nie zdezaktualizował się on wcale, a wręcz przeciwnie, w czasach kryzysu klimatycznego zyskuje całkiem nowy wymiar.

Chwaląc angielski klimat, Orwell zwraca przede wszystkim uwagę na jego zróżnicowanie. Każda pora roku – pisze – każdy miesiąc, mają swój własny charakter, wyrazistą osobowość, niczym stary przyjaciel. Orwell próbuje oddać to zróżnicowanie w zwięzłych, obrazowych, brzmiących chwilami jak poezja charakterystykach poszczególnych miesięcy. Są one tak urocze, że muszę przytoczyć wszystkie (w tłumaczeniu Bartłomieja Zborskiego)

„Marzec: Kwitnie lak pospolity (zwłaszcza staroświeckie odmiany o brunatnych kwiatach). Wieje mroźny wiatr, który sypie ludziom w oczy piaskiem i innymi paprochami. Zające „boksują się” w młodym zbożu.

Kwiecień: Zapach ziemi po ulewnym deszczu. Miło usłyszeć kukułkę, która odzywa się po raz pierwszy dokładnie czternastego dnia miesiąca, a także zobaczyć pierwszą jaskółkę (jest to faktycznie jaskółka brzegówka).

Maj: Kompot z rabarbaru. Człowiek pozbywa się z rozkoszą ciepłej bielizny.

Czerwiec: Gwałtowne ulewy. Woń świeżego siana. Spacery po kolacji. Mozolne okopywanie ziemniaków.

Lipiec: Można chodzić do biura bez marynarki. Niekończące się pyk-pyk-pyk pestek wiśni, który to odgłos nieustannie nam towarzyszy, gdy idziemy londyńskimi chodnikami.

Sierpień: Komary. Śliwki. Morskie kąpiele. Grządki geranium, aż bolą oczy. Zapach towarzyszący pracy polewaczki, w którym jest woń ulicznego pyłu.

Wrzesień: Jeżyny. Żółkną i czerwienieją pierwsze liście. Obfita rosa wczesnym rankiem. Jakaż to frajda znów ujrzeć ogień na kominku.

Październik: Zupełnie bezwietrzne dni. Z mgły wyłaniają się żółte wiązy: ich liście są już martwe, jednak nie opadają.

Listopad: Szaleją zawieruchy. Zapach ognisk, w których palone są śmiecie.

Grudzień: Pohukiwanie sów. Cienki, mleczny lód na kałużach. Pieczone kasztany. Słońce wisi nad dachami domów i przypomina purpurową kulę, na którą można patrzeć gołym okiem.”

Fragmenty te pokazują, że Orwell należał do ludzi wrażliwych na zmienność pór roku, na ich różnorodne piękno i czujących głęboki związek życia z rytmami natury. Ten związek, o którym Mircea Eliade pisał w Traktacie o historii religii: „dzięki rytmom kosmicznym, takim jak pory dnia, zimowe i lenie przesilenia, fazy księżyca, czy pory roku ujawnia się hierofaniczny wymiar czasu, dzięki któremu trwanie nabiera swoistego rytmu i przeznaczenia”.

Orwell, zwolennik prostoty i przeciwnik akademickiego intelektualizmu raczej skrzywiłby się na zwrot „hierofaniczny wymiar czasu”, ale miał na myśli to samo, gdy powołując się na Szekspira – a jakże, jesteśmy przecież w Anglii – znajdował uzasadnienie dla stycznia i lutego, miesięcy wyjątkowo, jak to ujął, wrednych:
Gdy wiatr pędzi ze świstem przez błonie,
Gdy nastrzępione umilkły ptaki,
Gdy nosy dziewczyn niby buraki,
A głos plebana w kaszlaniu tonie [...]
„Szekspir przedstawił tu – pisze Orwell – dość nieprzyjemne zjawiska, a mimo to wiersze te tchną jakąś sympatią; autor daje wyraz swemu przeświadczeniu, że wszystko ma swój czas i swoje miejsce. Jest zatem czas siedzenia w ogródku na leżaku, tak jak jest czas odmrożeń i siąkania nosem.”

Chyba, że – no właśnie – chyba, że klimat zacząłby się zmieniać. Jeśli cykliczność, różnorodność i niezmienność rytmu pór roku są dla nas tak ważne, to co się stanie, gdy zostaną poważnie zaburzone? Co z „hierofanicznym wymiarem czasu, dzięki któremu nasze trwanie nabiera rytmu i przeznaczenia”? Maria Dąbrowska zanotowała w dzienniku w 1947 roku: „Źle znoszę pogodę nie tyle złą, ile niewłaściwą. W maju nie powinno być jak w marcu lub listopadzie”. No właśnie, znosimy źle, a to dopiero początek!

„O ile koncepcja zmiany klimatu – pisze Orwell – zostanie kiedykolwiek wprowadzona w życie, będziemy musieli wybierać, czy chcemy martwego okresu nieprzerwanej słonecznej pogody, czy też trochę wspaniałych chwil okupionych jednak mgłą, błotem i deszczem ze śniegiem.” Pisarz był przekonany, że Brytyjczycy opowiedzą się wówczas za pozostaniem przy swoim, „podłym” klimacie.

Nie przypuszczał, że już pół wieku później kwestia ta nabierze realnego wymiaru i wcale nie będzie domeną swobodnego wyboru. Zmiany klimatyczne stały się bowiem faktem, a wpływ człowieka na ich kształt, mimo wszystkich osiągnięć technologicznych i podejmowanych rozpaczliwie działań, wydaje się nikły. W ostatnich latach zdarzało się, że w listopadzie zakwitały w ogrodach forsycje, na Boże Narodzenie padały ulewne deszcze, w lutym zaczynały świergotać ptaki i pojawiały się pierwsze krokusy, sierpień nawiedzały tropikalne upały, a kwiecień iście listopadowe wichury.

Orwell pisał żartobliwie, przejawiając zresztą beztroskę panującą w tej dziedzinie jeszcze kilka dekad temu: „jeśli wierzyć naszym popularyzatorom nauki, jesteśmy bliscy sterowania klimatem. Wygląda na to, iż posługując się energią nuklearną, zdołamy stopić polarne pokrywy lodowe, nawodnić Saharę, odwrócić bieg Golfsztromu, przesuwać łańcuchy górskie, czyli, krótko mówiąc, zmieniać naszą planetę nie do poznania.”

Nam dzisiaj zupełnie nie do śmiechu. Wiemy, że nawet niewielkie stopienie pokryw lodowych będzie miało katastrofalne skutki dla całej planety: podniesienie poziomu mórz, powodzie, tornada, tsunami i susze. Zaburzenia w „hierofanicznym wymiarze czasu” będą nas wówczas akurat najmniej martwić, a tekst Orwella będziemy z nostalgią czytać, jako źródło historyczne przynoszące wiedzę o tym, jak wyglądały niegdyś pory roku. Ponura perspektywa.

* * *

Felietony Filiżanka dobrej herbaty oraz W obronie angielskiej kuchni znalazły się w zbiorze I ślepy by dostrzegł. Wybór esejów i felietonów, wybór i tłumaczenie Bartłomiej Zborski, Krajowa Agencja Wydawnicza, Kraków, 1990. Z kolei felieton „Podły” klimat to najlepszy klimat oraz „Pod Zanurzonym Księżycem” (“The Moon Under Water”) – wizerunek idealnego angielskiego pubu, również w tłumaczeniu i opracowaniu Bartłomieja Zborskiego zamieszczone zostały w zbiorze Kilka myśli o ropusze zwyczajnej oraz inne nieznane szkice, opowiadania i eseje, Świat Książki, Warszawa, 2011. Tamże znajdziemy też esej Kuchnia brytyjska z 1946 roku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz