Dawna siedziba Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego przy Krakowskim Przedmieściu, obrosła już własną mitologią, a ci, co ją wspominają, nie stronią od metafizyki. Jakub Ekier pisał, że „sklejkowe przepierzenia, słabe światło spod wysokich sufitów, zakamarki o niejasnym przeznaczeniu i katalogi pełne fiszek, pisanych nieraz wiecznym piórem przed dwiema wojnami” sprowadzały go zawsze w jakąś schulzowską „boczną odnogę czasu”. Piotr Paziński zauważył, że w BUW miało się „poczucie obcowania z czymś niesamowitym, co wykracza poza ziemski ład”. Jan Gondowicz zaś poszybował jeszcze wyżej, pisząc o „czakramie, od którego mocy dreszcz chodził po plecach”, „magicznej czasoprzestrzeni”, „gmachu pełnym szeptów starego papieru i obietnic utajonych w ręcznie pisanych katalogach” i miejscu, w którym on sam narodził się (jako czytelnik, badacz i autor) w „inicjacyjnym dreszczu objawienia”.
Okres moich studiów przypadł na ostatnie lata funkcjonowania BUW-u w dawnej siedzibie, tak więc siłą rzeczy i w mojej własnej inicjacji intelektualnej odegrała ona pewną rolę. Jednak choć, i owszem, mam wspomnienia kilku ekscytacji lekturowych doznanych w słynnej czytelni z popsutym zegarem, czy też odkryć bibliograficznych dokonanych w przepastnych szufladach katalogów kartkowych znajdujących się na antresoli, to należę do grupy, o której Piotr Paziński napisał: „To, co dla jednych stanowiło o jej [biblioteki] nieprzemijającym (przemijającym, jak się okazało) uroku, inni, mniej skłonni do nostalgii, zapamiętali jako mnogość przykrych, ambarasujących uciążliwości: kolejki do książek, brak wentylacji skutkujący zaduchem, drażniący zapach kwaśnego papieru, sine światło jarzeniówek, nie pierwszej czystości toalety, lodowaty hol…”
Tak właśnie niestety zapamiętałem stary BUW. Czy rzeczywiście umiarkowana skłonność do nostalgii odegrała tu rolę, czy kilka innych przyczyn, mniejsza o to, w każdym razie ta rozbieżność we wspomnieniach zupełnie nie przeszkadzała mi w cieszeniu się lekturą książki Matywieckiego. Choć bowiem genius loci gmachu przy Krakowskim Przedmieściu unosi się nad tą opowieścią od początku do końca, to Matywiecki czyni go punktem wyjścia do rozważań bardziej uniwersalnych na temat bibliotek, czytania i książek. Odwołując się do swych osobistych doświadczeń z pracy bibliotekarza, wieloletnich przemyśleń oraz erudycji, snuje swą własną filozofię Biblioteki.
Czym w istocie jest Biblioteka? Czy tylko składowiskiem książek? Wypożyczalnią i czytelnią? Co to za specyficzne miejsce? Jaką rolę odgrywa w naszym życiu, w kulturze, w społeczeństwie? Co to znaczy być czytelnikiem i co to znaczy być bibliotekarzem? Matywiecki rozważa tu kwestie omówione już wielokrotnie, będące przedmiotem licznych publikacji oraz studiów na wydziałach bibliologicznych. Jednak czyni to na swój sposób, używając własnych, dyktowanych przez poetycki temperament kategorii.
Okres moich studiów przypadł na ostatnie lata funkcjonowania BUW-u w dawnej siedzibie, tak więc siłą rzeczy i w mojej własnej inicjacji intelektualnej odegrała ona pewną rolę. Jednak choć, i owszem, mam wspomnienia kilku ekscytacji lekturowych doznanych w słynnej czytelni z popsutym zegarem, czy też odkryć bibliograficznych dokonanych w przepastnych szufladach katalogów kartkowych znajdujących się na antresoli, to należę do grupy, o której Piotr Paziński napisał: „To, co dla jednych stanowiło o jej [biblioteki] nieprzemijającym (przemijającym, jak się okazało) uroku, inni, mniej skłonni do nostalgii, zapamiętali jako mnogość przykrych, ambarasujących uciążliwości: kolejki do książek, brak wentylacji skutkujący zaduchem, drażniący zapach kwaśnego papieru, sine światło jarzeniówek, nie pierwszej czystości toalety, lodowaty hol…”
Tak właśnie niestety zapamiętałem stary BUW. Czy rzeczywiście umiarkowana skłonność do nostalgii odegrała tu rolę, czy kilka innych przyczyn, mniejsza o to, w każdym razie ta rozbieżność we wspomnieniach zupełnie nie przeszkadzała mi w cieszeniu się lekturą książki Matywieckiego. Choć bowiem genius loci gmachu przy Krakowskim Przedmieściu unosi się nad tą opowieścią od początku do końca, to Matywiecki czyni go punktem wyjścia do rozważań bardziej uniwersalnych na temat bibliotek, czytania i książek. Odwołując się do swych osobistych doświadczeń z pracy bibliotekarza, wieloletnich przemyśleń oraz erudycji, snuje swą własną filozofię Biblioteki.
Czytelnia w BUW, 1974, źródło: Narodowe Archiwum Cyfrowe |
Czym w istocie jest Biblioteka? Czy tylko składowiskiem książek? Wypożyczalnią i czytelnią? Co to za specyficzne miejsce? Jaką rolę odgrywa w naszym życiu, w kulturze, w społeczeństwie? Co to znaczy być czytelnikiem i co to znaczy być bibliotekarzem? Matywiecki rozważa tu kwestie omówione już wielokrotnie, będące przedmiotem licznych publikacji oraz studiów na wydziałach bibliologicznych. Jednak czyni to na swój sposób, używając własnych, dyktowanych przez poetycki temperament kategorii.
Gdy zatem dokonuje systematyzacji bibliotecznych „czasów” wyróżniając czas piśmienniczy, czas biograficzny oraz czas bibliograficzny, gdy rozwija koncepcję „zaczytania”, gdy pisze o „przeglądaniu czasu”, o lekturze jako procesie „otwierającym na nieograniczoną przestrzeń wewnętrzną” albo o bibliotece jako „miejscu czasu”, to rozważa wprawdzie kwestie wszystkim czytelnikom oraz bibliotekarzom jakoś znane, ale potrafi je ukazać w innym świetle, nasycając poezją („niezmierzony ocean lektur”, „wędrowanie w tekście”) i podniosłością, podkreślając jednocześnie ich ważność. Nie stroni przy tym od metafizyki używając słów takich jak aura, magia, rytuał i sacrum, po eliadowsku definiując np. czytelnię jako „miejsce wyróżnione, świątynnie wyłączone z profańskiej przestrzeni” albo „czas i miejsce lektury” jako „wyłączające z czasu zwyczajnego”.
Nie są to, trzeba przyznać, kategorie używane dziś powszechnie, nie jest to ton modny ani chwytliwy. Niejako bowiem wbrew tym, którzy przyszłość bibliotek i czytelnictwa widzą jedynie w nowoczesnych technologiach i zamienianiu bibliotek w centra informacji, Matywiecki jest wręcz programowo staroświecki i zanurzony w przeszłości. Pisze: „Z pewnością tradycyjnie pojmowane bibliotekarstwo jest anachroniczne. Jednak ta anachroniczność jest niezbędna, bo jedyne co może ocalić kulturę, to tylko ostre, nawet absurdalne, nawet bezsensowne zderzenie przeszłości z aktualnością. Tylko takie zderzenie odnawia stare sensy i przynosi nowe.”
Nie znajdziemy zatem w jego książce terminów takich jak: digitalizacja, aktywizacja, użytkownicy, potrzeby informacyjne, czy wskaźniki. Przeczytamy za to o kulturze książki, przygodzie intelektualnej, lekturowych zwyczajach, uczestnictwie w tradycji, duchowej suwerenności, pracy bibliotekarza jako służbie oraz wspólnocie bibliotekarzy i czytelników. Na dominujący w dyskursie bibliologicznym technokratyczny język i ducha marketingowo-korporacyjnego rozpanoszonego w humanistyce jest to wspaniała odtrutka. Stary gmach powinien, jak sądzę, stać się lekturą obowiązkową na pierwszym roku studiów bibliotekoznawczych, a kto wie, może w ogóle wszelkich kierunków humanistycznych.
Wykład filozofii Biblioteki to jednak tylko jeden z meandrujących i przenikających się nurtów, którymi płynie opowieść Matywieckiego. Drugim są wspomnienia osobiste autora z jego wieloletniej pracy bibliotekarskiej. Znajdziemy tu portrety bibliotekarzy i czytelników, nierzadko oryginałów, „bibliotecznych szaleńców” – jak pisze Matywiecki – „dziwacznych, szalonych postaci, a także osób zaciekawiających swoimi zainteresowaniami”, których zawsze pełno wśród ludzi oddanych książkom. Nie sposób przy tej okazji nie przytoczyć też obrazu samego autora jako bibliotekarza, zapamiętany przez Jana Gondowicza: „Matywiecki, wieloletni pracownik BUW-u, magazynowy gnom o wiecznie usmolonych pyłem wieków rękach – mam go przed oczyma, jak z chichotem wyłania się z zaplecza, zasłonięty kolosalnym tomem rocznika jakiejś gazety, zza którego wyziera tylko kudłata, zakurzona czupryna.”
Nie są to, trzeba przyznać, kategorie używane dziś powszechnie, nie jest to ton modny ani chwytliwy. Niejako bowiem wbrew tym, którzy przyszłość bibliotek i czytelnictwa widzą jedynie w nowoczesnych technologiach i zamienianiu bibliotek w centra informacji, Matywiecki jest wręcz programowo staroświecki i zanurzony w przeszłości. Pisze: „Z pewnością tradycyjnie pojmowane bibliotekarstwo jest anachroniczne. Jednak ta anachroniczność jest niezbędna, bo jedyne co może ocalić kulturę, to tylko ostre, nawet absurdalne, nawet bezsensowne zderzenie przeszłości z aktualnością. Tylko takie zderzenie odnawia stare sensy i przynosi nowe.”
Nie znajdziemy zatem w jego książce terminów takich jak: digitalizacja, aktywizacja, użytkownicy, potrzeby informacyjne, czy wskaźniki. Przeczytamy za to o kulturze książki, przygodzie intelektualnej, lekturowych zwyczajach, uczestnictwie w tradycji, duchowej suwerenności, pracy bibliotekarza jako służbie oraz wspólnocie bibliotekarzy i czytelników. Na dominujący w dyskursie bibliologicznym technokratyczny język i ducha marketingowo-korporacyjnego rozpanoszonego w humanistyce jest to wspaniała odtrutka. Stary gmach powinien, jak sądzę, stać się lekturą obowiązkową na pierwszym roku studiów bibliotekoznawczych, a kto wie, może w ogóle wszelkich kierunków humanistycznych.
Wykład filozofii Biblioteki to jednak tylko jeden z meandrujących i przenikających się nurtów, którymi płynie opowieść Matywieckiego. Drugim są wspomnienia osobiste autora z jego wieloletniej pracy bibliotekarskiej. Znajdziemy tu portrety bibliotekarzy i czytelników, nierzadko oryginałów, „bibliotecznych szaleńców” – jak pisze Matywiecki – „dziwacznych, szalonych postaci, a także osób zaciekawiających swoimi zainteresowaniami”, których zawsze pełno wśród ludzi oddanych książkom. Nie sposób przy tej okazji nie przytoczyć też obrazu samego autora jako bibliotekarza, zapamiętany przez Jana Gondowicza: „Matywiecki, wieloletni pracownik BUW-u, magazynowy gnom o wiecznie usmolonych pyłem wieków rękach – mam go przed oczyma, jak z chichotem wyłania się z zaplecza, zasłonięty kolosalnym tomem rocznika jakiejś gazety, zza którego wyziera tylko kudłata, zakurzona czupryna.”
O czytaniu roczników starych gazet i kolekcjonowaniu znajdowanych w nich kuriozów (w czym mistrzem był Tuwim, któremu zresztą Matywiecki poświęcił inną swoją książkę), też przeczytamy w Starym gmachu. „Wertując stare czasopisma – pisze Matywiecki – uprawiałem swoistą, całkowicie indywidualną historię idei (…) otwierały się przede mną okna czasu, przez które obserwować mogłem duchowe klimaty kolejnych epok kultury”. Przeczytamy też o bibliotecznych odkryciach takich jak tomik Trzech zim Miłosza z exlibrisem K.K. Baczyńskiego i wklejoną do środka akwarelą jego autorstwa. Matywiecki pisze też o rytmie pracy bibliotecznej, o rozmowach i spotkaniach z czytelnikami, o swej działalności w uczelnianej „Solidarności” w latach 80, a także o „bibliotecznych”, jak to ujmuje, źródłach swej poezji i myślenia o literaturze.
Zarówno rozważania o filozofii Biblioteki jak i wspomnienia osobiste autora pozostają, jak już zaznaczyłem, w ścisłym związku z genius loci starego gmachu, dlatego w książce znajdziemy też oczywiście jego historię i dzieje uniwersyteckiego księgozbioru. Szczególnie przejmujące są ich losy okupacyjne i tuż powojenne. Matywiecki oddaje tu głos świadkom i uczestnikom tamtych wydarzeń cytując wspomnienia i spisane na gorąco relacje. Świadectwa te, razem z tabelami szacunków strat bibliotek i archiwów polskich, a zwłaszcza warszawskich, po które sięgnąłem równolegle przy tej lekturze, należałoby podsuwać pod nos i poddawać nieustannie pod rozwagę wszystkim współczesnym gloryfikatorom czynu zbrojnego. To, że zbiory BUW w jakimś stopniu ocalały, stało się w dużej mierze dzięki niezwykłej ofiarności bibliotekarzy.
Pomalowany na fioletowo kawałek „rusztu” wystawiony jest obecnie jako pamiątka przed gmachem bibliotecznym na ul. Dobrej, w czym Matywiecki widzi drwinę raczej, niż gest pamięci i pisze, że ma przy tej okazji wrażenie „desakralizacji”. Bo też oczywiście likwidacja tak obrosłej wspomnieniami i zmitologizowanej przestrzeni wzbudza jego krytykę i rozgoryczenie. „Coś bardzo wartościowego zatracono przy tych przenosinach” – pisze. Poczucie to dzielą z Matywieckim inni. „Odczuwam szczególną więź – pisał Jan Gondowicz – z zabitym gmachem bibliotecznym (…), z którego niedawno brutalnie wypruto wnętrzności i urządzono sale wykładowe. Coś, jakby szkocki lord dał rozebrać swoje zamczysko z duchem i wystawił sobie willę w stylu Miesa van der Rohe.” O „bezmyślnym i barbarzyńskim niszczeniu na fali głupawej reorganizacji wszystkiego, co nie przystaje do współczesnej epoki z jej religią efektywności i technokratyzmu”, pisze z kolei Piotr Paziński.
Nie podzielając, jak już wspomniałem na początku, tych odczuć, choć rozumiejąc je, chciałbym tylko zwrócić uwagę na jedną sprawę. Otóż przenosiny BUW można postrzegać jako fragment szerszego procesu. W tym samym mniej więcej czasie biblioteki o równie imponującej historii: British Library oraz paryską Bibliothèque Nationale, przeniesiono z ich nie mniej obrosłych legendą siedzib (budynek British Museum na Bloomsbury oraz siedziba przy rue Richelieau) do nowoczesnych budowli-molochów na obrzeżach miasta. Powody były wszędzie te same: trudność obsłużenia wzrastającej liczby czytelników, niemożność pomieszczenia stale powiększających się zbiorów oraz przede wszystkim konieczność zapewnienia im należytych warunków przechowywania.
Pewną pociechą zatem może być fakt, że w przeciwieństwie do tamtych bibliotek, nowa siedziba BUW została zlokalizowana w odległości jedynie krótkiego spaceru od dawnej, że wrosła w miejską tkankę i stworzyła wspólnie z głównym kampusem uniwersyteckim przy Krakowskim Przedmieściu przyjazną i funkcjonalną – co przyznają nawet krytycy – przestrzeń. Nie znajdziemy tu iście kafkowskiej atmosfery jaką emanuje nowa siedziba francuskiej Biblioteki Narodowej, opisana przez W.B. Sebalda w powieści Austerlitz.
Wśród niewątpliwych mocnych punktów gmachu przy ul. Dobrej wymieniłbym po pierwsze umieszczenie wszystkiego: czytelni, wypożyczalni jak i zbiorów rękopisów, starodruków czy rycin pod jednym dachem, po drugie tzw. wolny dostęp. O zaletach tego systemu organizacji księgozbioru pisał Umberto Eco w eseju O bibliotece: „Ten typ biblioteki jest na moją miarę, mogę zdecydować się na to, że spędzę w niej cały dzień, pogrążonych w świętych rozkoszach: czytam sobie gazety, znoszę książki do baru, potem idę po inne, dokonuję odkryć; przyszedłem, żeby zająć się na przykład angielskim empiryzmem, zaczynam zaś tropić komentatorów Arystotelesa, mylę piętra, wchodzę do działu medycyny, który nie był moim celem, ale potem trafiam nagle na dzieła o Galenie, a więc z odniesieniami filozoficznymi. W tym sensie biblioteka staje się przygodą.”
Do starego gmachu nie ma już powrotu. Czy nowy stanie się miejscem takiej przygody dla kolejnych pokoleń czytelników, czy obrośnie własną mitologią i wspomnieniami, czy „buwing”, z taką niechęcią wzmiankowany przez Matywieckiego, będzie kiedyś nostalgicznie przypominany? Czas pokaże.
* * *
Piotr Matywiecki, Stary gmach, Biblioteka „Więzi”, Warszawa, 2016.
rec. Piotr Paziński, BUW jest BUWem, „Polityka”, nr 6, 8/02/2017-14/02/2017.
Wcześniej wspomnienie o BUW-ie Piotr Matywiecki opublikował na łamach „Więzi”.
Piotr Matywiecki, Stary gmach, „Więź” listopad 2004 (s. 23-29). O szkicu tym pisał Jan Gondowicz w jednym z esejów zamieszczonych w zbiorze Pan tu nie stał, Warszawa, 2011.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz