wtorek, 28 listopada 2017

Gdy postać z literatury nosi nasze nazwisko

Jak to jest, gdy postać z literatury nosi nasze nazwisko? Bywa różnie. Mam na przykład znajomego o nazwisku Wirski. Rządca kamienicy Łęckich w Lalce nazywa się Wirski, postać barwna i zabawna, przypadają sobie bardzo do gustu z Rzeckim. Detektyw z warszawskich powieści kryminalnych Tadeusza Cegielskiego (Morderstwo w Alei Róż oraz Tajemnica pułkownika Kowadły) również nazywa się Wirski, i również jest to postać nietuzinkowa – służy wprawdzie w PRL-owskiej milicji, ale to przedwojenny oficer policji, wykształcony erudyta, a do tego przystojniak i twardziel – przetrwał tortury na UB. Mój sąsiad nie ma zatem co narzekać. Paweł Dunin-Wąsowicz w niedawno wydanej książce Dzika biblioteka (Iskry, Warszawa, 2017) poświęcił odrębny szkic postaciom literackim, które noszą jego nazwisko.


Są wśród nich kobiety z wyższych sfer, naukowcy i kompozytorzy, jak Seweryn Dunin z opowiadania Lustro Stanisława Balińskiego. Niektórzy nawet, jak Paweł Dunin z powieści Eugeniusza Kabatca Żółwie, są mu bliscy, gdyż, jak to ujmuje, również „robią w literaturze”. W jednym tylko przypadku autor poczuł urazę. Otóż w powieści Zbigniewa Nienackiego Wyspa złoczyńców Pan Samochodzik poszukuje skarbu niejakiego hrabiego Dunina, który kolaborował z hitlerowcami i uciekł przed nadciągającą Armią Czerwoną. „W rodzinnej tradycji Duninów nie było współpracy z okupantem, a wręcz przeciwnie” – oburza się autor Dzikiej biblioteki.

No dobrze, co w takim razie ja mam powiedzieć? W najnowszej powieści Michała Witkowskiego Wymazane (Znak, Kraków, 2017) opowiedziana jest historia Czerwonej Oberży. To karczma, która stała niegdyś w tytułowym Wymazanym, w miejscu obecnego Nawiedzonego Tesco. A czemu Tesco jest nawiedzone? Otóż prowadzący w XVIII wieku oberżę karczmarz (gruby i czerwony, noszący szare od brudu kalesony) trudnił się wraz ze swą małżonką takim oto procederem. Gości swych truł wyciągiem z tojadu dolewanym do piwa, ograbiał ich, a trupy trzymał w komórce spuściwszy z nich najpierw krew. Czasem je później zakopywał (stąd duchy zmarłych nawiedzające do dziś Tesco), czasem spławiał przepływającą obok rzeczką, a czasem (no nie, tego już za wiele) woził ludzkie mięso w srogie zimowe i głodowe miesiące na jarmark do Królewca. Otóż ten karczmarz nazywa się w powieści Mielczarek, a w dodatku ma na imię Jan, jak co najmniej dwóch moich przodków, z rodzicielem włącznie.

Sprawa imion i nazwisk postaci literackich nurtowała Jerzego Stempowskiego. „Imiona, nazwy miejsc i pseudonimy w utworach literackich są interesującym i dotąd zapoznanym rozdziałem historii literatury.” – pisał w liście do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego z 10 listopada 1961. Stempowski uważał, że są „dowodami tradycji skądinąd niewidzialnych” i nośnikami jakichś ukrytych treści. Nawet jeśli wybrane przez autora przypadkowo, mogą nam często powiedzieć coś dodatkowego o jego wyobraźni albo realiach dzieła.

Jak jest z Mielczarkiem w Wymazanym? Historycznie rzecz biorąc jego obecność na Suwalszczyźnie jako karczmarza w XVIII wieku jest zagadkowa. Nazwisko to wywodzi się bowiem ze Śląska i występowało głównie w Polsce zachodniej i centralnej. Może więc Jan Mielczarek to osadnik albo uciekinier, który założył oberżę? Oczywiście nigdzie nas te dociekania nie doprowadzą, bo autor najpewniej wybrał Mielczarka przypadkiem, a „Czerwona Oberża” pochodzi nie z porządku rzeczywistego i historycznego, ale z baśniowo-folklorystycznego.

Motyw oberży, w której gospodarze szlachtują nocujących w niej gości, poświadczony jest w ludowych podaniach we Francji już w XVII wieku. Miejscowość Wymiarki koło Żagania szczyci się sięgającą późnego średniowiecza historią „Karczmy Morderców”, którą uwiecznić miał lokalny pisarz E. Erdmann w powieści Der Mordkretscham bei Wiesau (1920). W opowieściach popularnych w dziewiętnastowiecznej Anglii karczmarza zastąpił natomiast golibroda Sweeney Todd. Wątek zbrodni w karczmie wykorzystał Balzak, w noweli Czerwona oberża z 1831 roku, choć tam nie jest pewne, czy mordercami są właściciele karczmy. W XX wieku z kolei wątek trafił na ekrany w filmie Czerwona oberża z 1951 roku w reżyserii Claude Autant-Lara oraz w remake’u G. Krawczyka z 2007 roku i stamtąd zapewne do Wymazanego.

Znakomitą anegdotę o literackich i rzeczywistych nazwiskach przytacza Stanisław Łubieński w książce Dwanaście srok za ogon (Wołowiec, 2016). Dowiadujemy się z niej, że słynny agent 007, bohater książek Iana Fleminga, wziął swe nazwisko od autentycznej postaci – filadelfijskiego ornitologa Jamesa Bonda (1900-1989), autora książki Birds of the West Indies, znanej wszystkim zapalonym obserwatorom ptaków. Fleming, który do nich należał, miał tę książkę w swej bibliotece w willi na Jamajce, gdzie spędzał wakacje i od jakiegoś czasu obmyśliwał cykl powieści szpiegowskich. Gdy pewnego razu jego wzrok padł na grzbiet książki Bonda, wiedział od razu jak będzie się nazywał jego bohater.

„Filadelfijski ornitolog – pisze Łubieński – przez kilka lat nie zdawał sobie sprawy, że na świecie furorę robi szpieg numer 007, który przedstawia się jego imieniem i nazwiskiem. Kilka lat po ukazaniu się Casino Royal żona pana Bonda napisała do Fleminga pełen oburzenia list. Jak można bez zgody używać czyjejś tożsamości? Szczególnie że chodzi o szacownego naukowca! Flemingowi chyba zrobiło się głupio, ale tłumaczył się dość niezręcznie: „Uderzyło mnie, że to krótkie, niezbyt romantyczne, anglosaskie i bardzo męskie nazwisko. To było właśnie to, czego szukałem – tak powstał drugi James Bond”. Proponował zadośćuczynienie: „W zamian oferuję Pani albo Jamesowi Bondowi możliwość nieograniczonego korzystania z imienia i nazwiska łan Fleming w dowolnym celu. Być może Pani mąż odkryje jakiś szczególnie podły gatunek ptaka, który będzie chciał napiętnować, nazywając go Ianem Flemingiem”. Fleming napisał również list do samego Bonda. Nieco spóźnione pytanie o zgodę na użycie swego imienia i nazwiska ornitolog skwitował krótko, po bondowsku: „W porządku”. Przeprosiny zostały przyjęte. Bond z żoną odwiedzili później pisarza w jego jamajskiej posiadłości. W1964 roku Fleming przesłał ornitologowi najnowszą książkę o przygodach 007 Żyje się tylko dwa razy z dedykacją: „Prawdziwemu Jamesowi Bondowi od złodzieja jego tożsamości”. Kilka lat temu egzemplarz sprzedano na aukcji za przeszło osiemdziesiąt tysięcy dolarów.”

Inna historia. 26 marca 1931 roku rozgłośnia radiowa we Frankfurcie na Menem wyemitowała słuchowisko napisane przez Waltera Benjamina do spółki z Wolfem Zuckerem zatytułowane Podwyżka?! Co panu przyszło do głowy?!. Jest to satyra na biurokrację, jej bohaterem jest Max Frisch – „znają go wszyscy, którzy pracują w jakimś biurze, przedsiębiorstwie i zakładzie. To człowiek, który zawsze odnosi sukcesy, umie się przebić, umie bronić swego stanowiska, nie popadając w zatargi z kolegami. Poprosiliśmy p. Frischa by zdradził nam swój sekret…”. Kilkadziesiąt lat później, w kwietniu 1973 roku, dziennikarz Uwe Johnson rozmawia ze znanym pisarzem niemieckim Maxem Frischem na temat jego dzieł i wspomina o utworze Benjamina, który można było przeczytać we właśnie wydanym tomie dzieł niemieckiego filozofa Gesammelte Schriften (1972). Zdezorientowany Frisch notuje w Dzienniku berlińskim (tłum. Małgorzata Łukasiewicz, Wołowiec, 2017): „Johnson wyjeżdża z Walterem Benjaminem, który wymienił mnie jako dziennikarza”. Tymczasem w 1931 roku Benjamin nie mógł nic słyszeć o Maxie Frischu, gdyż ten był wówczas nikomu nie znanym dwudziestolatkiem i zupełnie nic jeszcze nie napisał, ani jako dziennikarz, ani pisarz. „Max Frisch” Benjamina to po prostu typowe nazwisko typowego urzędnika, ot, taki nasz „Jan Kowalski”.

Gdyby poszperać, zapewne każdy swe nazwisko gdzieś w literaturze by znalazł. Nota bene jeden z bohaterów powieści Ulica Świętokrzyska Zbigniewa Safjana z 1980 roku nazywa się Michał Witkowski. A wkrótce napiszę o tym, skąd być może wziął się Wokulski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz