piątek, 8 grudnia 2017

Na rynku w Brussie

„Od kilku lat Bursa figuruje w programach wycieczek turystycznych wzdłuż brzegów wschodnich Morza Śródziemnego. Jest to niewielkie miasto w Azji Mniejszej, odległe o kilkadziesiąt kilometrów od brzegów Morza Marmara. Z prospektów towarzystw okrętowych wynika, że można się doń dostać autobusem. Być może więc są w nim także hotele z bieżącą wodą i innymi wygodami. W początku obecnego stulecia obcy nazywali je Brussą, dostęp doń był trudny, nocleg zaś nastręczał wiele kłopotów. Zajazdy były prymitywne, pełne pluskiew niezwykłej wielkości i siły. Zwiedzenie tego malowniczego miasta o starych murach i wąskich uliczkach wymagało posiadania w nim uczynnych przyjaciół. Na rynku Brussy, obok handlarzy owoców, jarzyn, dywanów i innych towarów miejscowej produkcji, można było spotkać także narratorów, recytujących za skromną opłatą twory wyobraźni ludowej Wschodu. Wątpię, aby zachowali się tam dotąd.


Literatura ustna znikła, zanim zdołano ją utrwalić na magnetofonach. W mojej pamięci pozostały tylko jej luźne i zniekształcone strzępy. Zanim zginą wraz ze mną, chciałbym zanotować słyszaną w Brussie opowieść, której nie ma w żadnym znanym mi zbiorze anegdot i opowiadań ludowych.” Tak pisał Jerzy Stempowski na łamach paryskiej „Kultury” we wstępie do opowieści Kadi.

Jest to przewrotna i zabawna (choć humorem dość czarnym) historia piekarza, sędziego (tytułowy kadi) i pieczonej gęsi, rozgrywająca się w tureckim mieście Bursa w bliżej nieokreślonej przeszłości. Niepublikowany maszynopis z 1924 roku, który znalazłem jakiś czas temu w papierach pisarza przechowywanych w Gabinecie Rękopisów BUW i o którym już kilka razy wspominałem, dowodzi, że opowiadając historię o kadim w 1965 roku Stempowski powracał do świata wschodnich inspiracji literackich, po którym podróżował imaginacyjnie już ponad czterdzieści lat wcześniej podejmując swe pierwsze próby pióra.

Tekst w maszynopisie nosi tytuł Profesor ekstremizmu. Stempowski wspominał o nim w kilku listach z 1924 roku, używając też innego wariantu – Profesor. Wymieniał go obok Pozdrowień Jołłopa, jako tekst planowany do następnego tomiku „Biblioteki Pstrykońskiej”. „Z panem Henrykiem i Tusiem – pisał do matki 26 marca 1924 roku – założyliśmy wydawnictwo, w którym ukazał się na pierwszy ogień Pielgrzym, ilustrowany przez p. Henryka, a w najbliższym czasie ukażą się jeszcze dwa zeszyty utworów graficzno-literackich p. Henryka, mój nowy utwór pt. Profesor Ekstremizmu i jeszcze kilka różnych rzeczy.” Z planów tych nic nie wyszło i poza Pielgrzymem więcej tekstów Stempowskiego w ramach „Pstrego Konia” się nie ukazało.

Czterostronicowy maszynopis nosi dopisek Wstęp. Tekst jest jednak wyraźnie wyodrębniony, otwiera go i zamyka ciąg dywizów. Nie wiadomo czy dalszą część Stempowski napisał, czy jedynie ją planował. W rękopisach zgromadzonych w BUW jej nie znalazłem. Niemniej to, co się zachowało można z powodzeniem traktować jako pewną zamkniętą całość. Jest to opowieść o kalifie, który chcąc poznać życie swych poddanych przebiera się za ludzi różnych stanów. Tkwi w niej zaś, jak w szkatułce, kolejna opowieść, o bogaczu z Brussy, który zakopał swój majątek i został tragarzem.

Skąd u Stempowskiego te orientalne motywy? Według świadectwa Stanisława Stempowskiego, gdy Jerzy w czasie pierwszej wojny przebywał w Szwajcarii i pracował w Bernie w poselstwie tureckim, zaprzyjaźnił się z tamtejszym posłem. Andrzej Stanisław Kowalczyk przytacza fragment listu do ojca z tamtego okresu: „Jestem tu sekretarzem, czyli popychadłem od wszystkiego przy osobie ambasadora tureckiego w Szwajcarii, dla którego piszę listy, czytam gazety, kupuję książki, układam dysertacje dyplomatyczne i naukowe itd. Głównym awantażem tej sytuacji jest niezrównana uprzejmość i czar osobisty mego szefa, z którym najwięcej czasu spędzam na dysputacjach filozoficznych i który psuje mnie sympatią, jaką mi okazuje. [...] Przez krótki czas byłem korespondentem pewnego wielkiego dziennika konstantynopolitańskiego, do którego pisywałem wstępne artykuły i korespondencje z zakresu polityki zagranicznej”. Tego właśnie okresu – pisze Kowalczyk – dotyczy zapewne wzmianka w liście do Czesława Miłosza (z 5 sierpnia 1951 r.): „W młodości miałem okazję poznania bliżej świata Islamu, byłem nawet członkiem gminy muzułmańskiej w charakterze katechumena”.

Most Abdala w Bursie, pocz. XX wieku

Ale oczywiście Stempowski śledził też z pewnością inspiracje wschodnią tradycją narracyjną u autorów francuskich, których czytał i poważał, choćby Charlesa Nodiera czy Marcela Schwoba. Wątki egzotyczne i orientalne są też charakterystyczne dla powiastki filozoficznej, czyli gatunku, z którego w dużym stopniu czerpała sztuka pisarska Stempowskiego. Nie przypadkiem Jan Kott pisał, że Księgozbiór przemytników, jeden z piękniejszych esejów Stempowskiego, jest jak baśń o latającym dywanie. Watek kalifa wziął Stempowski bezpośrednio z baśni Tysiąca i jednej nocy, występuje w nich władca Harum ar-Raszid (763-809), który zwykł chadzać po ulicach Bagdadu przebrany za kupca i słuchać co mówią o nim prości ludzie.

W omawianym fragmencie znajdziemy motywy, które łatwo powiązać możemy z uniwersum pisarskim Stempowskiego. Mamy więc niepozbawione szczypty cynizmu, użyteczne porady wzięte niemal dosłownie z maksym Baltazara Graciana: „roztropność nakazuje powstrzymywać się od nieopatrznego wypowiadania myśli, które mogłyby obrazić potężnych tego świata” albo „nie należy pospiesznie sądzić o ludziach z ich wyglądu i wypada zachować uprzejmą rezerwę wobec nieznajomego, którego wpływy i koligacje są ci nieznane”. Mamy też pogląd, któremu Stempowski dawał później wielokrotnie wyraz, i któremu sam hołdował w swym życiu – pogląd o intelekcie, jako wartością nadrzędnej i fundamentalnej, dającej człowiekowi poczucie godności uodparniające na wszelkie niedole ziemskiej egzystencji. Nie chodzi tu jednak o wąskie rozumienie intelektu jako daru czy talentu, albo też mądrości książkowej, lecz o rozmaite formy „potęgi ducha”, do których pisarz zaliczał zarówno praktyczną życiową wiedzę i roztropność przekazywaną z pokolenia na pokolenia wśród huculskich górali, mądrość wieków nabywaną poprzez studia nad Torą u ortodoksyjnych Żydów (esej Dzieci Warszawy w początkach XX wieku), czy wszechstronne wykształcenie humanistyczne, jakie otrzymał bohater eseju Monsieur Chlewaski, a sam Stempowski zawdzięczał swemu ojcu. Wreszcie nie sposób nie odnieść do samego autora słów o pracy, która wtedy jedynie nie ciąży i wykonuje się ją z pogodą i radością, gdy nie zmusza do niej życiowa konieczność.

Tytuł niedokończonego eseju: Profesor ekstremizmu pozostaje w świetle dostępnego fragmentu zagadką, podobnie jak ewentualny ciąg dalszy tekstu. Zauważmy tylko, że zakończenie w żartobliwy i przewrotny sposób stawia niejako pod znakiem zapytania część snutych wcześniej rozważań. Tym bardziej intrygujące jest pytanie: co było dalej? Czy Stempowski chciał rozwinąć wątek zgłębiający naturę władzy i tyranii? Nie wiem czy się tego dowiemy, być może ktoś odnajdzie kiedyś dalszą część tekstu. Tymczasem zapoznajmy się chociaż z fragmentem niepublikowanego wcześniej szkicu Jerzego Stempowskiego Profesor ekstremizmu. Wstęp, który miał być kolejnym tomikiem wydanym w ramach „Biblioteki Pstrykońskiej”.

* * *

- Spójrz, synu mój – rzecze mistrz – na robotnika obracającego żarna, który śmieje się do siebie samego. Jaki to piękny młodzieniec. Włosy jego wiją się w ciemne pierścienie, a ramiona poruszają tak harmonijnie i lekko jak gdyby praca jego nie wymagała żadnego wysiłku, lecz była tylko zabawą.

- Czy nie słyszałeś, synu mój, że kalif nasz, chcąc poznać życie swych poddanych, przebiera się za ludzi różnych stanów, próbując kolejno kondycji kupca, żołnierza, robotnika lub marynarza? Czy nie przychodzi ci również na myśl, że robotnik, który stoi właśnie przed nami obracając żarna, jest, być może kalifem, na samo imię którego drżą potentaci, przypominając sobie nagle wszystkie swe, nawet najtajniejsze przewinienia?

- Po czym bowiem poznałbyś przebranego kalifa między innymi robotnikami kręcącymi żarna? Po tym mianowicie, że praca, jakkolwiek ciężka, nie ciążyłaby mu w najmniejszym stopniu. Gdy bowiem innych zmusza do obracania młynów twarda konieczność, jego popychałaby tylko ciekawość i fantazja. Zaspokoiwszy zaś wymagania tych ostatnich, kalif uderzyłby w dłonie wywołując ukrytego w krzakach komendanta gwardii pałacowej i rozdawszy jałmużnę ubogim, powróciłby do swego pałacu.

- Zresztą o wszystkich kalifach, nawet o takich, którzy nigdy nie wychodzili poza bramę swego ogrodu krążył słuch, że w przebraniu, niepoznani przez nikogo obserwują życie swoich poddanych. W legendzie tej kryje się wieloraki sens.

- Pierwszy z nich jest ten, że kalif ma wszędzie uszy, i że roztropność nakazuje powstrzymywać się od nieopatrznego wypowiadania myśli, które mogłyby obrazić potężnych tego świata.

- Drugi jest równie oczywisty. Oto nie należy pospiesznie sądzić o ludziach z ich wyglądu i wypada zachować uprzejmą rezerwę wobec nieznajomego, którego wpływy i koligacje są ci nieznane.

- Legenda ma jednak i sens inny, bardziej ukryty i bardziej filozoficzny. Tyran drżący o swe życie spieszy używać i nadużywać władzy, aby w przerażeniu poddanych znaleźć dowód swej potęgi, o realności której nie przestaje wątpić. Władca zaś prawowity i szczęśliwy nie ma potrzeby codziennie rozpraszać zwątpień o autentyczności swej władzy. Dlatego być może legenda wyobraża przebranego kalifa jako monarchę szczęśliwego, który oddaje się mistyfikacjom dla dobra poddanych. Tymczasowe więc zawieszenie jego potęgi przychodzi mu bez trudu.

- Wyobraź sobie zatem, synu mój, że celem zbadania potrzeb swej armii kalif przebiera się za żołnierza i udaje się do kazerny, gdzie musi wysłuchać grubiańskiej reprymendy oficera, ponieważ regiment oczekuje wizyty paszy-inspektora, zaś fez przebranego kalifa nie jest stosownie odprasowany. Rozważ sobie subtelną różnicę tego efektu, jaki wymyślne przekleństwa i szpetne przymówki tego oficera wywierają na prawdziwego żołnierza i tego, jaki wywierają one na suwerennego mistyfikatora, który słucha ich z lekkim sercem, powstrzymując się od uśmiechu. Różnica ta nie wynika tylko stąd, że towarzyszący mu z daleka oficer gwardii pałacowej może w każdej chwili szepnąć do ucha rozgniewanemu kapitanowi kilka słów, od których twarz tego ostatniego zblednie, i język splącze się w uniżonych apologiach. Przyczyną jej jest, że kalif, jakkolwiek wielka byłaby jego wyobraźnia, nigdy już nie będzie mógł stać się żołnierzem. Kto był kalifem chociażby przez godzinę, mówi przysłowie, ten pozostanie nim już na zawsze. Poczucie swej najwyższej godności nie pozwala kalifowi odczuć przykrości z tytułu rygoru koszarowego. Wręcz przeciwnie, incydent ten raczej powiększa o jeden nieprzewidziany epizod element zabawy w tej przygodzie.

- Aby wytłumaczyć ci jaśniej jeszcze moją myśl, opowiem następująca historię. W czasach mej młodości żył w Brussie człowiek, który, odziedziczywszy po stryju w Konstantynopolu znaczne bogactwa, zakopał je w miejscu tylko sobie wiadomym po czym powrócił do rodzinnego miasta i został tam tragarzem. Gdy go krewni pytali o przyczyny tak osobliwego postępowania odpowiadał, że bogactwa posiada nie po to, aby olśniewać niemi oczy Achmetów, Halilów i Hassanów, i że nie przyzwyczajony w młodości do zbytku, nie czuje jego potrzeby i teraz. Pędził on życie ludzi prostych, paląc tylko tytoń nieco lepszy niż ten, jaki mieli zwyczaj palić ludzie jego zawodu. Gdy go pytano o powód jego zawsze świetnego humoru, odpowiadał, że pochodzi z dobrego tytoniu. Zimą i latem chodził w tym samym ubraniu, jak gdyby dla usprawiedliwienia przysłowia, że bogaty nie marznie, ponieważ pieniądze grzeją lepiej niż najcieplejszy płaszcz. Kiedy po wielu latach pytałem oń w Brussie, dowiedziałem się że sprzykrzył był sobie zawód tragarza i rozdawszy część bogactw ubogim, zamieszkał w swym majątku na wsi.

- Myśl o tym, że w każdej chwili może on wykopać swe pieniądze i olśnić niemi Hassanów i Mustafów, wystarczała temu prostakowi na to, aby nie spostrzegać wcale przykrości swego ubogiego i pracowitego życia i czuć się szczęśliwym. Jeżeli skutek ten noże dać przemijająca władza kalifa lub błękitno-żółty blask garści złota i brylantów, płonący ogniem prędkim i zostawiający gorycz popiołu, to o ileż większe powinny być efekty potęgi ducha? Człowiek posiadający rozum ma być może, większy jeszcze tytuł do tej immunizującej od niedoli godności, niż kalif lub tragarz z Brussy.

- Czy nie odkrywasz zatem teraz w maskaradzie kalifa radosnej wiadomości o wszechwładnej potędze intelektu, który, skupiony w Allachu i degradując się poprzez siedem kręgów firmamentu, przenika w stopniowej dekrescencji wszystkie kreatury boskie? I że ekspansja jego może od razu wyzwolić cierpiących z ich niedoli i wydobytych z głębi rozpaczy desperatów napełnić czarowną radością? W tym sensie właśnie cudotwórny lekarz z Ispahanu imieniem Ibn Sina uczył, że prawdziwa miłość bliźniego polega nie na litości, lecz na przeniknięciu przez rozum jego cierpienia. W chwilach entuzjazmu przypuszczam nawet, synu mój, że istnieje niedowiedziona dotychczas praktycznie możność przez czystą tylko analizę naszych uczuć i czynności rozłożyć i obrócić w pył wszystkie przeszkody, które bronią nam być szczęśliwymi i sprawiają, że życie nasze jest ubogie i smutne. Powiem ci...

- Mistrz, daruj, że ci przerwę. Gdy mówiłeś, nadszedł dozorca i uderzył batogiem wesołego robotnika. Widzisz czerwoną pręgę na jego ramieniu? Usta jego skrzywiły się, a z oczu płyną łzy zmieszane z kurzem. Mistrzu, co będzie, jeżeli człowiek ten jest w rzeczy samej kalifem? Patrz, jak zmarszczył brwi. Czy nie sądzisz, mistrzu, ze zawoła komendanta gwardii pałacowej i powie mu z gniewem: „Ściąć głowę temu hultajowi. Tylko prędko.”

* * *

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz