środa, 20 grudnia 2017

Kufer ciotki Mililki

Rysunek piórkiem przedstawiający targowisko świąteczne pochodzi z 1884 roku. Jest jedyną pamiątką po zmarłym w wieku 18 lat na tyfus Tadeuszu Święckim. Nie wiadomo o nim nic więcej, poza tym, że był bratem Marii Selinger-Gieryńskiej z domu Święckiej. To ona przekazała rysunek opatrzony na odwrocie zatartą już dziś niemal zupełnie informacją o autorze swej bratanicy Birucie Lubicz-Sierakowskiej z Chomiczów, od której z kolei trafił on do mego teścia, Zbigniewa Chomicza. Gdy zagłębiam się czasem w historię rodziny Chomiczów, z którą związałem swój los, Maria Gieryńska zawsze budzi moje zainteresowanie. Jej postać spaja bowiem w jakiś sposób różne historie, które tu opowiadam. Jako najstarsza z trzech sióstr Święckich (młodsza, Józefa wyszła za Walerego Józewskiego, inżyniera z Krakowa, a najmłodsza Ewa za Leonarda Chomicza) była ciotką Henryka Józewskiego, który u niej właśnie pobierał pierwsze lekcje rysunku, malarza Witolda Chomicza oraz Jana Zbigniewa Chomicza, dziadka mojej żony.


Z rodzinnych opowieści wyłania się obraz osoby niezależnej, wykształconej i wszechstronnie utalentowanej. Po studiach w Paryżu i wieloletnim pobycie w Anglii, Maria Gieryńska osiadła w Kijowie, gdzie tuż przed wybuchem pierwszej wojny światowej założyła wraz z malarzami: Konradem Krzyżanowskim, Wincentym Drabikiem i Karolem Homolacsem szkołę plastyczną. Mieszkała z rodziną Ewy i Leonarda Chomiczów w Kijowie przy ulicy Andrejewski Spusk 7. W 2014 roku ich prawnuk, badacz dziejów rodziny, Wawrzyniec Zieliński, znalazł w dziale rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego pamiętnik swej ciotki Biruty Chomicz-Sierakowskiej, siostrzenicy Marii Gieryńskiej. Wspólnie z Elżbietą Magdaleną Chomicz, wnuczką Paulina Chomicza, brata Leonarda, opracował go i rok później wydał w Gorzowie Wielkopolskim. W pamiętniku jest kilka wspomnień o ciotce Marii.

„Mililka – pisze Biruta – była rodzoną siostrą naszej matki, starszą o 15 lat. Moje pierwsze wspomnienia o Mililce (tak nazwanej przeze mnie, niewymawiającej prawidłowo Marylka) łączą się z wielkim, pięknym kufrem angielskim, który ja wiele lat później dostałam w spuściźnie. (…) Czego ten kufer nie zawierał: piękną bieliznę, przepojoną zapachem perfum, wytworne suknie, no i komplet kapeluszy w specjalnym schowku.” Zawierał też – dodajmy – wspomniany rysunek piórkiem, jedyną pamiątkę po Tadeuszu Święckim.

Tadeusz Święcki, Targ świąteczny, 1884,
ze zbiorów Z. Chomicza

„Mililka – wspomina Biruta – była wytworną osobą. Miała ładną figurę, pomimo, że utykała na jedną nogę, o rysach twarzy subtelnych, oczach fiołkowych. Na co dzień chodziła z włosami rozpuszczonymi, falującymi się i troskliwie utrzymanymi. W Kijowie na tym samym piętrze co my (dom był matki i jej sióstr), zajmowała dwa pokoje. W jednym była sypialnia ze smakiem urządzona, gdzie stało pianino, łóżko było ukryte za parawanem. Drugi pokój, tak zwane studio, była to pracownia malarska, rodzaj biblioteki oraz kąt na posiedzenia towarzyskie. Mililka była osobą niepospolicie utalentowaną, poza skończoną Akademią Sztuk Pięknych w Paryżu posiadała w mowie i piśmie pięć języków, no i pęknie grała na pianinie. Studio Mililki odwiedzało moc malarzy, kijowskich intelektualistów i cudzoziemców, przeważnie Anglików.”

Maria Selinger-Gieryńska, Autoportret,
ok. 1910, ze zbiorów Z. Chomicza

Mililka miała duży wkład w wychowywanie dzieci Leonarda i Ewy Chomiczów. Uczyła je francuskiego, niemieckiego, muzyki i rysunków. Jednak jako nauczycielka bywała surowa i wymagająca. Z tych powodów dzieci nazywały ją czasem „Mililka szpilka”. Miała wrodzony dar opowiadania, „ciekawość nasza – wspomina Biruta – urastała do niebywałych granic, to było doskonałym czynnikiem wychowawczym, gdyż bajki ciągnęły się całymi tygodniami”. Faworytem ciotki był Witold Chomicz, zwany Bebem. Uważała go za dziecko nieprzeciętne i jeśli chodzi o zdolności i charakter. Przyszły malarz krakowski napisał po latach takie wspomnienie o ciotce:

„Przez koralikowo-trzcinowe frędzle paryskich zasłon w oknach, padają potoki słonecznego światła, załamujące się tęczowymi blaskami w szlifowanych kryształkach szkła. W pokoju kilka sztalug, bukiety kwiatów, kolorowe draperie, duże lustro, zielona kanapa. Na ścianach obrazy, obrazy. Przez otwarte okno wpada powiew ciepłego południa, pokój jest cały prześwietlony drgającym, tęczowym blaskiem. Na kubicznych paczkach i na małych stolikach przybory malarskie, pędzle w dzbanach, otwarte pudła pasteli, kasety farb olejnych, pudła z akwarelami, które w miseczkach wyglądają jak landrynki i jak one są słodkie. Flasze, słoiki, słoiczki, pełne jakichś płynów. Powietrze przesycone specyficznym zapachem; terpentyna, olej, nafta pachną miło. Dużo rulonów papieru, tektury, teki, na sztalugach zaczęte obrazy: portrety, martwe natury. Płótno rozpięte na krosnach pokrywa się drobnymi barwnymi plamkami. Jak przymruży się oczy, to widać na nim zarys plam, które się zlewają w kształty znanych, bliskich drzew i klombów pełnych kwiatów w ukochanym irpeńskim ogrodzie. Wszędzie stoją szkice z natury, przeważnie małe deseczki, na których, w różnych barwach rozpoznać można szerokimi plamami położone widoki z naszego ogrodu: kwiaty, krzewy i drzewa na pierwszym planie, a w dalszym dachy domów, wieże i kopuły cerkwi malowanych bajecznie na zielono lub niebiesko. Niektóre błyszczą w słońcu szczerym złotem, a niektóre zielone i niebieskie mają gwiazdy złocone. W dali zamglony Dniepr, ale dominują kwiaty, kwiaty, kwiaty.

Właśnie teraz w pracowni, poprzez ostre zapachy farb i terpentyny, pachniały upajająco wczesnym latem białe, różowe i pąsowe piwonie, których bujne kształty dźwigały z trudem kuliste kwiatostany pełne delikatnych płatków. Pracownia – domena tajemniczych misteriów, zaczarowany świat przemiany barw i kolorów w obrazy, na których w przyćmionych kolorach wyłaniają się kształty ludzi, przedmiotów i lotnych przestrzeni pejzażowych, pełnych drgającego światła i powietrza, kolorowych łąk i ciemniejących na horyzoncie masywów leśnych. Pracownia ciotki „Mililki” – siostry mojej matki – była najmilszym kątem w domu, gdzie chroniłem się w różnych okolicznościach, a zwłaszcza gdy coś spsociłem. Będąc najulubieńszym modelem ciotki, znajdowałem u niej pełne zrozumienie dla wszelkich wybryków. Gdy przekraczałem drzwi jej pracowni, wiedziałem, że jestem zupełnie bezpieczny przed wszelką karą i reprymendą bony lub rodziców.

Trzeba powiedzieć, że nie zawsze między ciotką „Mililką” a „Bebem”, bowiem tak mnie zwano, była taka komitywa. Wszystko było dobrze, dopóki ciotka nie stawiała wymogów i pozwalała buszować po wszystkich zakamarkach pracowni. Niestety, nie należałem do spokojnych chłopców. Jednym z pierwszych gościnnych występów było zapoznanie się smakowe z farbami. Na pierwszy ogień próby poznawczej poszło pudełko blaszane zapełnione guziczkami akwarelowymi w porcelanowych miseczkach. Gdy się okazało, że zawartość miseczek ma słodki smak miodu, bez ceremonii całe pudełeczko zostało przybliżone do buzi. Na to weszła z sąsiedniego pokoju ciotka. Podbiegła i szybko wyrwała z moich rąk wielobarwny smakołyk, udzielając bolesnego klapsa poniżej krzyża delikwenta. Szybko chwyciła lustro z komody i spokojnie powiedziała: „widzisz jak wyglądasz?”. Byłem przerażony odbiciom buzi całej umazanej w kwadratowe ciapy.

Mililka z pasją malowała portrety dziecięce, zresztą bardzo udane. Gdy kiedyś wezwany do ciotki na pozowanie ociągałem się i przymusowo musiałem zająć miejsce na wysokiej paczce z misiem pod pachą, postanowiłem uwolnić się raz na zawsze od pozowania. W pobliżu nóg znajdowała się na wysokim stołku otwarta kaseta drewniana i wielką ilością drogocennych pasteli. Wdrapując się na swoje wysokie podium niby niechcący kopnąłem stołek, na którym były pastele. Rumor przewróconego stołka i wysoki tuman kolorowego pyłu od upadku kruchych barwników wzbił się prawie pod sufit. Zrobiło się małe piekiełko: krzyk rozgniewanej ciotki, liczne bolesne klapsy i wypychanie przemocą za drzwi. Bezskutecznie. Stałem oczarowany. Wielobarwny pył rozbitych na miazgę pasteli lśnił tęczą prześwietlony promieniami południowego słońca. Było to fascynujące. Wkopałem się nogami w dywan na podłodze i nie pozwoliłem się wyrzucić za drzwi. Poszedłem klęczeć do kąta w przejściowym przedpokoju, ponosząc karę za ten wybryk, ale przeżycie tęczowego zjawiska pozostało w pamięci, i kto wie, czy wówczas nie narodziła się chęć pogoni za barwą prześwietloną słońcem”.

Chomiczowie mieli też w Irpeniu pod Kijowem willę w stylu zakopiańskim zaprojektowaną przez zaprzyjaźnionego z nimi Stanisława Witkiewicza. Stała ona w leśnym ogrodzie, gdzie była też chatka, w której Maria Gieryńska urządziła sobie samotnię-pracownię. „Podchodząc do posiadłości Mililki – wspomina Biruta – często ją słyszałam zwołującą ptactwo leśne, które na jej głos zlatywało się z drzew, siadając na ramionach i głowie”. Biruta zapamiętała pewne idylliczne popołudnie, w które Mililka siedząc na werandzie powiedziała do siostry: „popatrz Ewuniu, to wszystko co masz, nazywa się szczęściem. Wchłaniaj to pełną piersią, to są chwile, z których się należy cieszyć.” Było lato 1914 roku. Wszystko miało się wkrótce zupełnie zmienić.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz