Oto niepełnym sześciu stronom dziennika (chodzi o format „Zeszytów”), zawierającego notatki z podróży odbytej przez Jarosława Iwaszkiewicza do Ameryki Południowej w 1948 roku, towarzyszy dwa razy tyle stron (dwanaście) przypisów. Dokładnie 152 sztuki. Dodatkowo, kilkadziesiąt stron dalej, znajduje się jeszcze szkic autorstwa Roberta Papieskiego zatytułowany O „dzienniku amerykańskim” Jarosława Iwaszkiewicza, szczegółowo wyjaśniający okoliczności powstania dziennika oraz pokazujący jego umiejscowienie w twórczości pisarza, czy raczej, wypadałoby powiedzieć, w jego pisarskim warsztacie. Dziennik służył mu bowiem przede wszystkim jako pomoc przy pisaniu późniejszych Listów z podróży do Ameryki Południowej.
Co ów dziennik zawiera? Oto przykładowy zapis z soboty 13 XI 1948 roku: „Nic”, i kolejny z 17 XI: „Zupełnie nic” i jeszcze dzień później: „Znowu nic”. Oczywiście są też nieco bardziej rozbudowane zapisy. Zacytuję ten z 8 XI: „Miasto. Fama. Inek jest synem Ani [słowo nieczytelne]. Księgarnia. Maria Konowa. Mapy, drzeworyty, książki; powrót do hotelu autobusem. Obiad w poselstwie (…)”. Albo z 9 XI: „Wiadomość o nieodlocie, śniadanie w poselstwie. Okropna temperatura, po obiedzie sen. Wieczorem na werandzie hotelu z Landsbergami, białe ubranie. Bardzo złe usposobienie”.
Jak widać są to zapiski zupełnie robocze, lakoniczne uwagi, wyliczenia, rzadko tylko przybierające formę pełnych zdań, zazwyczaj zaś będące pojedynczymi słowami lub równoważnikami zdań. W sumie lektura na kilka minut, niespecjalnie porywająca, nawet, jak sądzę, dla wielbicieli Iwaszkiewicza. Ale kilka stroniczek tych notatek zostaje opatrzone tak potężnym aparatem edytorskim, że, jak już zaznaczyłem, powstała w rezultacie kompilacja stanowi jakby nowe, osobne dzieło. I ono już jest o wiele ciekawsze, także ze względu na swą formę.
Nie są to bowiem po prostu przypisy objaśniające tekst. Autorzy opracowania idą dużo dalej. Dokonują jakiejś „lektury totalnej” – by użyć terminu Pawła Hertza – tego dziennika. Z wnikliwością, na pozór nie do końca usprawiedliwioną rangą opracowywanego utworu, czytają go, zestawiając z innymi utworami Iwaszkiewicza (przede wszystkim Listami z podróży do Ameryki Południowej), jego opublikowaną i nieopublikowaną korespondencją oraz jakimiś dwoma tuzinami innych utworów i opracowań.
Na przykład pod datą 15 XI 1948 Iwaszkiewicz zapisuje: „Wyjazd do Petrópolis, droga, Wituś, żona Edka, karczma przy drodze, kawa, widok, spotkanie Marysi Luxemburg i Wiśniowieckiego, droga dalsza, (…) koliber, fiżon, lody w Petrópolis (…)”, a Agnieszka i Robert Papiescy sięgają do odpowiednich fragmentów Listów z podróży do Ameryki Południowej i przytaczają z nich opis Petrópolis, karczmy i kolibra, dalej wyjaśniają o jakiego Witusia chodzi, o jaką żonę i jakiego Edka oraz co to fiżon (brazylijska potrawa z fasoli). Z dwóch linijek robi się strona. Gdy Iwaszkiewicz pisze pod datą 26 X, kończąc czterolinijkowy zapis na ten dzień słowem: „książka”, to Papiescy znajdują w listach do żony, że chodziło o szkolną historię Argentyny, którą pisarz właśnie pochłaniał z ciekawością.
Gdy z kolei w zapisie z 8 XI czytamy: „obiad u Niedenthalów”, Papiescy cytują z listu do żony, co na ten obiad podano („barszcz i pieczeń z buraczkami, potem mango i banany”). Gdy z kolei w zapisie z 28 XI znajdziemy uwagę: „sprawunki po południu”, edytorzy i jej nie pozostawią bez komentarza dorzucając przypis: „Iwaszkiewicz kupił dla żony mydło glicerynowe”. Tak, glicerynowe. Papiescy nie pozostawiają bez objaśnienia żadnej nazwy, żadnego imienia, żadnego skrótu. Gdy Iwaszkiewicz pisze „plac” – wyjaśniają o jaki plac, w jakim mieście chodzi i przytaczają jego opis z innych utworów poety, albo z jego listów. O oczywistym tłumaczeniu słów obcojęzycznych nie wspominam.
Jednym słowem mamy tu do czynienia z tytaniczną pracą, nie wiem czy pogłębiającą naszą wiedzę o pisarzu, ale na pewno ją uszczegółowiającą. To dobrze, zważywszy, że Iwaszkiewicz, jak pisała niedawno w „Polityce” (20/03/2018) Justyna Sobolewska znów inspiruje, zarówno jako twórca jak i człowiek. Jednocześnie zaś, by nawiązać do początku niniejszej notatki, widać wyraźnie, że koncepcja stojąca za tą pracą sytuuje się na zupełnie odmiennym biegunie niż praktyka edytorska zastosowana przez Piotra Mitznera w jego książce. Ta rozbieżność skłania do rozmyślań nad zagadnieniami edytorstwa, zwłaszcza w epoce Internetu. Czym może i powinien być przypis? Jak bardzo szczegółowy powinien być? Co przypisami objaśniać, a czego nie? I kiedy objaśnianie staje się już interpretowaniem? Rozległe i fascynujące to zagadnienia, do których, zapewne będę jeszcze powracał.
Tymczasem jako amator dziedziny zwanej zoologią fantastyczną, tknięty dodatkowym impulsem –jesteśmy przecież w Argentynie, ojczyźnie Borgesa, który podstawowe dzieło z tej dziedziny napisał – zwróciłem uwagę na zapis z 28 października o wizycie Iwaszkiewicza w ZOO. Pisarz wymienia co w nim widział: „ptaki, m.in. ptaki szczekające, kondor królewski, tukany, tapir” oraz na koniec: „sarnozając”. Bardzo zaintrygował mnie ten sarnozając i muszę powiedzieć, że w tym przypadku przypisy nieco mnie rozczarowały. Redaktorzy bowiem wyjątkowo lakonicznie traktują zagadkowego zwierza, pisząc: „tak Iwaszkiewicz nazywa wiskaczę górską”. Tymczasem w Listach z podróży do Ameryki Południowej (Podróże, t. 1, Czytelnik, Warszawa, 1981, s. 110) Iwaszkiewicz poświęca sarnozającowi dłuższy fragment: „Największe wrażenie zrobiło na mnie zwierzątko, co do którego nie mam żadnych wiadomości ściślejszych, ale to, co widziałem, bardzo mnie rozśmieszyło. Jest to jak gdyby zając wielkości dużej owcy i na sarnich nóżkach. Nazwałem go sobie w duchu „sarnozającem” – bardzo serdecznie z nim rozmawiałem, kiedy przyszedł do mojej ręki zupełnie nie lękając się i obwąchując moją dłoń bardzo śmiesznym ruchliwym, króliczym nosem. Podobno mieszka w pampach. Zdaje się, że to będzie opisywana przez Darwina viscacia-viscacia.”
Natomiast zupełnie bez komentarza pozostawiają edytorzy inny, być może nawet ciekawszy, bo mający rozleglejsze jeszcze echo w twórczości Iwaszkiewicza zapis z 17 października, gdzie na końcu wyliczanki pisarz notuje: „Ombu”. Być może brak objaśnienia wynika z tego, że wcześniejszy w tym zapisie zwrot: „roślinność” został opatrzony przypisem już o ombu wzmiankującym – fragmentem z Listów z podróży do Ameryki Południowej, w którym Iwaszkiewicz pisze: „Park cudowny ze wszystkim co można sobie wyobrazić najpiękniejszym, a przede wszystkim argentyńskie miejscowe okazy dziwacznego ombu, olbrzymio rozrastającego się drzewa-trawy.”
Ombu (phytolacca dioica) to jeden z kilkunastu gatunków z rodzaju phytolacca zwanego po polsku szkarłatką (rodzina Phytolaccaceae – szkarłatkowate). Jest to wiecznie zielona bylina, rosnąca w Ameryce Południowej, osiągająca wysokość do 25 metrów i rzeczywiście wyglądająca jak drzewo. Jej pień, a właściwie łodyga, nie drewnieje, rozrasta się w fantazyjne kształty i co odnotował już w XIX wieku W. H. Hudson, urodzony i wychowany w Argentynie pisarz-podróżnik, jest miękka i „daje się kroić nożem”. Nazwa ombu oznacza cień, którego ta roślina udziela w upalne dni na rozległej argentyńskiej pampie zwierzętom i pasącym je gauczom.
Ta dziwaczność, ten nieokreślony status drzewa, nie będącego w istocie drzewem, frapował i irytował Iwaszkiewicza. W rok po powrocie z Argentyny, jesienią 1949 roku, napisał poemat Podróż do Patagonii, w którym znalazły się następujące wersy:
O pola Argentyny równinne
Płaskie jak stepy ukrainne
Gdzie niby krągłe grzyby siedzą drzewa ombu
I pośród bzowego jak u nas klombu
Wyśpiewuje słowiczy swój żal
Delikatny zorzal.
W komentarzu, którym Iwaszkiewicz opatrzył poemat, czytamy: „Drzewa „ombu” niezmiernie charakterystyczne dla pejzażu Argentyny i Urugwaju, malowane przez wielu tamtejszych malarzy, oznaczają się swoim specjalnym kształtem i uliścieniem. Są to w gruncie rzeczy nie drzewa, lecz byliny stąd ich charakter podszywania się pod coś, czym nie są. Autor doznawał uczucia pewnej wyraźnej niechęci w stosunku do tych „fałszywych drzew””.
Wyraz tej niechęci dał pisarz jeszcze w kilku innych miejscach. W liście do Witolda Gombrowicza (19 października 1949), któremu zresztą zadedykował poemat Podróż do Patagonii, prosił: „Mój drogi, czy mógłbyś się poinformować u jakiegoś przyrodnika, co to są drzewa ombu – gdyż mnie poinformowano w Argentynie, że to jest… „trawa”. Przypuszczam, że raczej bylina? Chodzi mi o gatunek tego, bo jak wyglądają, wiem doskonale. Mam do nich specjalną antypatię, jak do czegoś fałszywego, zatrutego snobizmem.”
W Listach z podróży do Ameryki Południowej wspomniał o ombu kilka razy. 22 października gdy był na wystawie malarstwa argentyńskiego („coś potwornego, jakieś bezsensowne naśladowanie Francuzów, jakieś pretensjonalności postimpresjonistyczne”) widział „taki obrazek zatytułowany ,,Ombues”, przedstawiający owe drzewa-trawy, owe „króle stepów”, jak nazywa je Neruda, mimo całej mojej antypatii niewytłumaczonej, jaką mam do tych drzew – pozostał mi w pamięci.” Dzień później zwiedzał ogrody pod Montevideo, w których oglądał rozmaite kwiaty, eukaliptusy i „wreszcie to wstrętne drzewo ombu, do którego nabrałem antypatii takiej, że robiłem do niego miny, jak tylko mijaliśmy jakiś okaz. To bardzo dziwna rzecz nabrać antypatii do jakiejś rośliny, ale właśnie o to chodzi, że to nie jest drzewo, tylko udaje drzewo i przez to samo ustawicznie wzbudza moją niechęć.” W liście z 25 października notował z kolei, że język hiszpański mu się podoba i szybko się go uczy, ale do portugalskiego „ma wstręt jak do drzewa ombu”.
Skąd aż taka antypatia do rośliny?! Ten antropomorfizujący zarzut o „podszywanie się”, o „fałszywość” o „zatrucie snobizmem”? Otóż spekulowałbym w następujący, zapewne najprostszy, sposób. Ombu dla Iwaszkiewicza ucieleśniło obcość. W niechęci doń odbiły się poczucie oddalenia od kraju i tęsknota za nim. Gdy 29 października Iwaszkiewicz opuszczał Buenos Aires i ruszał do Rio de Janeiro, pisał z radością: „zbliżę się w kierunku domu o parę tysięcy kilometrów (...). Jedyne, co mnie tutaj porządnie peszy, to świadomość, że jestem tak strasznie daleko od domu i od wszystkiego co mi jest bliskie.” Poemat Podróż do Patagonii jest pełen nostalgii. W przytoczonych powyżej wersach mamy porównanie argentyńskich równin do stepów ukrainnych, zorzala do słowika, a dające mu schronienie ombu, do bzu. Iwaszkiewicz po prostu tęsknił za domem.
We wprowadzeniu do Podróży do Patagonii pisał: „Autor po swojej podróży powrócił pełen zadowolenia do kraju – i poemat niniejszy jest wyrazem, jak pierwsza część symfonii pastoralnej Beethovena, jego radosnych uczuć po powrocie do domu”. Powrót do domu, do kraju, gdzie trawa to trawa, bylina to bylina, a drzewo to drzewo. Niechęć do dziwacznego ombu – tak to widzę – była więc niejako rewersem upodobania i przywiązania Iwaszkiewicza do rodzinnych krajobrazów i drzew – sosen, brzóz, lip i jarzębin – które kochał i którym poświęcił niejedną linijkę swej poezji i prozy.
Najzabawniejsza w tym wszystkim jest jednak odpowiedź Gombrowicza: „Ombu to rzeczywiście coś gąbczastego”.
* * *
Poemat Podróż do Patagonii J. Iwaszkiewicza cytuję za dwutomowym wydaniem Wiersze (Czytelnik, Warszawa, 1977). Natomiast Listy z podróży do Ameryki Południowej za wydaniem Podróże, t. 1, Czytelnik, Warszawa, 1981. List Iwaszkiewicza do Gombrowicza podaję za publikacją: Gombrowicz – walka o sławę : korespondencja. Cz. 1, Witold Gombrowicz, Józef Wittlin, Jarosław Iwaszkiewicz, Artur Sandauer, układ, przedmowa i przypisy Jerzy Jarzębski, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1996.Rycina przedstawiająca wiskaczę górską pochodzi ze strony Old Books Illustrations
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz