Kontrakt u wicehrabiny kończy się latem 1902 roku, Apollinaire wraca do Paryża, Annie do Londynu. Poeta płonie z miłości, planuje ślub, śle do Londynu list za listem. W listopadzie 1903 roku jedzie odwiedzić ukochaną. Nie jest to udana wizyta. Ojciec Annie traktuje zalotnika dokładnie tak, jak surowy, purytański, odziany na czarno angielski pastor z biblią w ręku, potraktować mógł żywiołowego, ognistookiego, francuskiego poetę podającego się za polsko-rosyjskiego arystokratę. Ale spacery z Annie po Hyde Parku i zwiedzanie National Gallery przypominają czasy nadreńskich uniesień i dają Apollinaire’owi, jakże złudną, nadzieję. W maju 1904 roku ponownie jedzie do Londynu, ale tym razem Annie już zdecydowanie i ostatecznie odrzuca jego zaloty. Zdruzgotany Apollinaire jedzie z powrotem do Paryża i pisze swój słynny poemat Piosenkę niekochanego. Annie zaś kilka tygodni później wyjeżdża do Ameryki, by nigdy już do Anglii nie powrócić.
Ale zanim to wszystko nastąpiło, spod pióra Apollinaire’a wyszło kilka wierszy inspirowanych uczuciem do Annie i nadreńskim epizodem ich znajomości. Poeta włączył je później do zbioru Alkohole. Jeden z nich to Biały śnieg. Zwróciłem nań uwagę i piszę tu o nim, bo przywiódł mi na myśl ów anonimowy czterowiersz angielski z XVI wieku, który już kiedyś omawiałem. Powiedzcie sami, czy nie zachodzą tu jakieś związki, czy nie rozlegają się jakieś dalekie echa, czy nie pobrzmiewają podobne tony. Podaję najpierw dwa polskie tłumaczenia Białego śniegu autorstwa Romana Kołonieckiego i Adama Ważyka, a potem, dla przypomnienia, Zachodni wiatr w tłumaczeniu Magdy Heydel.
BIAŁY ŚNIEG
Anioły pełno aniołów w niebie
Jeden w mundurze porucznika
Drugi przebrany za kuchcika
A inni śpiewają
Oficerku w barwach nieba
Długo jeszcze od wilii czekać będzie trzeba
Aż ci wiosna życzliwa przypnie medal słońca
Piękny medal słońca
Kuchcik gęsi skubie zawzięcie
Ach! ile pierza gęsiego
Śnieżyco dlaczego dlaczego
Nie trzymam lubej swej w objęciach
(tłum. Roman Kołoniecki)
BIAŁY ŚNIEG
Anioły anioły w niebie
Jeden w mundurze huzarskim
Drugi w fartuchu kucharskim
A inni śpiewają
Piękny huzarze w barwach nieba
Wiosna ci kiedyś nieprędko po Wilii
Przypnie słoneczny medal
Piękny słoneczny medal
Kucharz tam gęsi skubie
Ach! padaj śniegu
Padaj dlaczego
Nie ściskam w objęciach mej lubej
(tłum. Adam Ważyk)
ZACHODNI WIATR
Kiedy powrócisz, o wietrze z zachodu?
Kiedy ziemia będzie deszczem zroszona?
Ach, gdybym, o Chryste, znów leżał w mym łożu
I lubą swą trzymał w ramionach!
(tłum. Magda Heydel)
Oczywiście nie utrzymuję, że Biały śnieg jest wariacją na temat wiersza angielskiego, powiedziałbym raczej, że słychać w nim echa jego wcześniejszej lektury, przetworzone poetycko, wirtuozersko, po apollinaire’owsku. Bo podobieństwo jest dla mnie uderzające. Po pierwsze obydwa wiersze wykorzystują poetycki obraz zjawisk atmosferycznych: deszczu i wiatru w Western wind, i śniegu u Apollinaire’a. Po drugie w obydwu mamy motyw zmiany pory roku i oczekiwania na wiosnę. Po trzecie, w obydwu podmiot liryczny wyraża w formie westchnienia żal z powodu rozstania z ukochaną, czy też niemożności bycia z nią, trzymania jej w ramionach. Po czwarte wreszcie, wszystkie te motywy powiązane są ze sobą w jednym utworze. I zobaczmy! Polscy tłumacze wykorzystują za każdym razem ten sam rzeczownik – „luba”. W przypadku czterowiersza angielskiego jest to archaizacja uzasadniona historycznoliteracko, ale w przypadku Apollinaire’a jest tu, niezależnie od konieczności dostosowania się do wymagań metrycznych, jakby podświadome wskazanie przez tłumaczy jakichś podskórnych dopływów i dawnych literackich źródeł.
Według badaczy wiersz, o którym w ogóle bardzo niewiele wiadomo i który przed publikacją w Alkoholach nie był wcześniej nigdzie drukowany, powstał zimą 1903/1904 roku, a więc w czasie między jednym wyjazdem Apollinaire’a do Annie, a drugim. Wyobrażam sobie, że mogło być tak. Apollinaire „niestrudzony – jak pisze Julia Hartwig – szperacz i zachłanny wielbiciel słowników i starych książek”, którego „nieporządna erudycja obca jakimkolwiek systemom, złakniona stale egzotyki i barwności, ciekawostek i wszelkiego rodzaju ineditów z różnych dziedzin sztuki i obyczaju”, w przerwach między spotkaniami z ukochaną błądził po ulicach Londynu, i tak jak w Paryżu z radością i zamiłowaniem odwiedzał antykwariaty i kramy bukinistów, tak i w mieście nad Tamizą zaglądał na Charing Cross i do sklepików z książkami w okolicach katedry św. Pawła. Wpadło mu czasie tych wędrówek w ręce jedno z licznych wiktoriańskich wydań dawnej poezji angielskiej, a w ucho z tego wydania wpadł czterowiersz, w którym anonimowy poeta z dworu Henryka VIII wzywa zachodni wiatr. I zachwycił się nim, tak jak później Virginia Woolf oraz tylu innych. I układając kolejne swe zwrotki, być może – jak to miał w zwyczaju – podśpiewując je sobie pod nosem, co tak niepokoiło w nim Annie Playden, słyszał to, jakże odpowiadające jego ówczesnemu nastrojowi westchnienie: „Ach, gdybym leżał w mym łożu i lubą swą trzymał w ramionach!”
To oczywiście całkowita spekulacja, na którą nie pozwoliłby sobie żaden poważny badacz literaturoznawca, ale zwykłemu czytelnikowi wolno. Zresztą nie o powiązania między wierszami mi przede wszystkim chodzi, nie o dociekanie źródeł czy ewentualnych inspiracji. To tylko pretekst, żeby zwrócić uwagę na ten po prostu piękny wiersz, pełen jako to ujął A. Ważyk, lirycznego humoru. Już sam tytuł intryguje – Biały śnieg – to przecież pleonazm. Jednak jest użyty świadomie, służy wzmocnieniu kluczowej tutaj gry szczególnego koloru – bieli. Jest ona wszechobecna: w śniegu, w gęsim puchu i jeszcze w piórach ze skrzydeł anielskich, w fartuchu i kucharskiej czapce.
Le Blanche neige jest jednym z tych wierszy, przy których lekturze mam owo wrażenie, by znów powołać się na Virginię Woolf, „całkowitego i nagłego zanurzenia się”, gdy „nie ma nic, czego można by się uchwycić; nie ma niczego co by nas zatrzymało w locie”. Te obrazy pojawiające się w umyśle pod wpływem lektury, nagle i niespodziewanie, przywołujące kolejne i następne obrazy, wrażenia i odczucia, w niezwykłych rozbłyskach i ciągach skojarzeń. To nieporównywalne z niczym doznanie. Ach, jak niezwykle działa poezja! I na każdego inaczej.
Bo przecież nie czytałbym tego wiersza tak samo, gdybym nie miał w pamięci opowieści mojej mamy o tym, jak w dzieciństwie, które przypadło na lata 50. ubiegłego wieku przygotowywała wraz z siostrami, z babcią i prababcią gęsie pierze na poduszki i pierzyny. „W grudniu – opowiada mama – zawsze darłyśmy pierze, fruwało po całej kuchni jak płatki śniegu”. Nie czytałbym tego wiersza tak samo, gdybym nie spędził kiedyś kilku miesięcy zimowych w miastach niemieckich nad Renem i na straganach targów świątecznych we Frankfurcie, Kronbergu, Koblencji i Wiesbaden nie oglądał drewnianych figurek jasełkowych – aniołów-kucharzy, aniołów-strażaków i aniołów-huzarów, tradycyjnie robionych w Niemczech na Boże Narodzenie, choć wówczas już zapewne wytwarzanych masowo w Chinach. I nie czytałbym tego wiersza tak samo, gdybym nie należał do osób wrażliwych na zmienność pór roku i niesioną przez nie treść i symbolikę i nie czekał co roku niecierpliwie już w lutym, na to aż „wiosna przypnie aniołowi-oficerowi w barwach nieba piękny medal słońca”.
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz