sobota, 16 lutego 2019

Wspomnienia Ireny Lorentowicz

W ubiegły weekend pojechałem do Kazimierza nad Wisłą, niestety z grypą i większość czasu przesiedziałem w pokoju. Z okna widziałem basztę, kawałek Wisły i gawrony. W końcu jednak wyszedłem na krótki spacer. To jedyna pora roku, kiedy w pełni można podziwiać kazimierski rynek, nie zasłonięty i nie zeszpecony przez parasole piwnych ogródków, reklamy lodów, kogutów i stoiska z balonami. Było szaro, mglisto, cicho. Kępy jemioły na łysych drzewach nad Wisłą, strużki dymu leniwie snujące się z kominów na gontowych dachach, ołowiane niebo wiszące nad Górą Trzech Krzyży, czarne ściany jatek przy Małym Rynku, trochę śniegu. Muzeum Nadwiślańskie, w którym chciałem obejrzeć obrazy Krzyżanowskiej i Baakego było zamknięte z powodu remontu. Poszedłem więc do herbaciarni „U Dziwisza”. Mają tam kilka półek z książkami, z jednej z nich przypadkiem wyciągnąłem Oczarowania Ireny Lorentowicz (Pax, Warszawa, 1975) i z zainteresowaniem przeczytałem.


Co przyciągnęło moją uwagę? Otóż zorientowałem się, że Irena Lorentowicz, malarka i graficzka związana przez lata z Kazimierzem, była autorką projektów kostiumów i scenografii do słynnego przedstawienia baletu Harnasie Karola Szymanowskiego wystawionego w 1936 roku w Paryżu. Tego samego spektaklu, wokół premiery którego osnuta jest historia nienapisanej powieści ze sfer teatralnych Jerzego Stempowskiego, o czym kiedyś już tutaj pisałem. W książce Lorentowicz znalazłem szczegóły i barwnie opisane kulisy przygotowań do tego spektaklu, choć o zajściu w Teatrze Wielkim, które miało być punktem wyjścia fabuły Stempowskiego autorka nie wzmiankuje.

Irena Lorentowicz urodziła się w 1908 roku w Warszawie. Jej ojciec Jan był znanym młodopolskim krytykiem literackim i teatralnym (nota bene, jako pierwszy pisał u nas o twórczości Marcela Schwoba, w wydanej w 1911 roku książce Nowa Francja Literacka), zaś matka Ewa zajmowała się grafiką i projektowała okładki książek. W ich mieszkaniu na Mariensztacie bywali wybitni twórcy tamtego czasu, zaprzyjaźnieni z Lorentowiczem: Miriam-Przesmycki, Tetmajer, Żeromski, Berent, Weysenhoff, Staff i inni. Mała Irena najbardziej lubiła zabawę w „jaworowych ludzi”, których korowód złożony z  młodopolskich sław, z Leśmianem na czele wiódł przez liczne pokoje mieszkania Lorentowiczów sam Franc Fiszer.

Biblioteka ojca i książki dzieciństwa zajmują we wspomnieniach artystki osobny rozdział. „Książki, książki, książki – pisze Lorentowicz. – Rzadkie, wybrane, wyszukane, białe kruki. Myślałam, że nocą zamieniają się w białe ptaki i fruwają, nawet się bałam. Zwłaszcza z przedpokoju wabiły mnie nocami jakieś strzygi, trzeba się było położyć na ziemi – tam we śnie, w wyobraźni – równo, równiuteńko i wtedy można się było obudzić nareszcie, strach mijał, ale pozostawała tęsknota za czymś ułudnym, niewysłowionym. Nasze mieszkanie całe od góry do dołu tapetowały książki w ilości rzadko spotykanej. U Miriama było ich chyba równie dużo, ale było nie tak ładnie, nie tak miękko, nie tak zacisznie. To, że matka była malarką, na pewno też wiele wniosło. Zwłaszcza biblioteka ojca, z biurkiem między dwoma oknami, to był świat najdroższy mi; jeśli żyją jeszcze ludzie, którzy pamiętają, powtórzą pewnie to, co nieraz słyszałam, że to mieszkanie, że ten pokój dawał, rozbudzał, zaglądał do wnętrza człowieka, przynosił odpoczynek, ciszę. To jednak mogło odbywać się tylko tam, w tej bibliotece, w tym moim dzieciństwie zasnutym mgłą andersenowską, kiedy to w nocy rodzice wyciągali mi spod poduszki stosy książek. Były to śliczne wydawnictwa Mortkowiczowskie dla dzieci, bajki Leśmiana, i norweskie Nad dalekim cichym fiordem, i Konopnickiej bajki o sierotce Marysi. Ale nauczyłam się też oglądać ilustracje-reprodukcje z wydawnictw dla dorosłych z historii sztuki. Dość wcześnie, zanim jeszcze zrozumiałam, weszło mi to w krew. I polskie malowidła, zwłaszcza pejzaże. W tym jakoś czasie, może nieco dawniej, wyszły ojca ilustrowane antologie poezji polskiej Ziemia Polska w pieśni i Polska pieśń miłosna. Były to wówczas pierwsze tego typu ozdobne zbiory wierszy. Pochłaniałam obrazki. Nauczyłam się nazwisk poetów, a ballady Mickiewicza, czytane przez ojca, były ulubionymi bajkami.”

To najwcześniejsze wspomnienie dni spędzanych w domowej bibliotece ojca pozostanie z autorką przez całe życie. Więź z ojcem, który był dla niej mistrzem intelektualnym, przewodnikiem duchowym, wzorcem i wsparciem, jest pięknym, wzruszającym motywem przewijającym się przez całą książkę. Czy to ta więź zapewniła autorce jej szczególną pogodę ducha? Czy to ona utwierdzała ją w postawie dzielności życiowej, otwartości na ludzi i nowe wyzwania niesione przez los? Taka więź jest zawsze darem, za który należy odczuwać wdzięczność i taką wdzięcznością zdają się być wspomnienia Lorentowicz przesycone.

Z młodopolskiej Warszawy wehikuł czasu Oczarowań przenosi nas do Kazimierza nad Wisłą przełomu lat 20. i 30. Lorentowicz opisuje studia na warszawskiej ASP w pracowni Tadeusza Pruszkowskiego, wyjazdy na plenery nad Wisłę, wieczory spędzane w gronie uczniów „Prusza” w jego willi przy ulicy Zamkowej, barwne życie kazimierskiej kolonii artystycznej wypełnione sztuką, spektaklami, inscenizacjami i przyjęciami.

Przełomem w życiu młodej malarki okazał rok 1935 i udział w konkursie na scenografię do baletu Harnasie Karola Szymanowskiego. W tym czasie Irena Lorentowicz podjęła kolejne studia, tym razem w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. „Zaczęła się ta historia – wspomina – gdzieś na wiosnę trzydziestego piątego roku, kiedy to Schiller na wykładzie w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, na wydziale reżyserskim, przeczytał nam list Lechonia z Paryża o tym, że sprawa Harnasiów dobiega końca, realizuje się na scenie Wielkiej Opery Paryskiej! Wyłuskuje się wreszcie z niepewności i kłopotów! Lifar zapalony do pracy, dyrektor Rouché zachwycony! Tylko co robić ze stroną dekoracyjną? Impreza nie jest polska, lecz czysto francuska, nie mamy wiele wpływu na te sprawy. Stryjeńska odrzucona i został rozpisany konkurs. Czy Schiller nie zechciałby zainteresować tym również swoich uczniów?”

Schiller tak właśnie zrobił i kilka tygodni później wszedł na wykład z informacją, że to polski projekt wygrał i jest to projekt Ireny Lorentowicz. W październiku 1935 roku malarka opuszcza zatem Polskę, by powrócić do niej dopiero w 1960 roku. Rozpoczyna się paryski okres jej życia. Harnasie odnoszą niebywały sukces, Lorentowicz otrzymuje kolejne zlecenia i stypendium rządu francuskiego, podejmuje studia humanistyczne na Sorbonie.

I. Lorentowicz, projekt kostiumów do Harnasi,
źródło: Wirtualne Muzea Małopolski

J. Lechoń, I. Lorentowicz, K. Szymanowski, S. Lifar,
Paryż, 1936,
źródło: Muzeum Narodowe w Krakowie

Paryż lat 30. tętni życiem, ale przechowuje też wspomnienia swej wcześniejszej świetności z okresu belle epoque. To nakładanie się warstw czasowych, przenikanie mitu i rzeczywistości, oddziaływanie unikatowego paryskiego genius loci Lorentowicz potrafi oddać w refleksjach, portretach i anegdotach. Pisze na przykład o dynastiach nadsekwańskich katów i ostatnim z nich, Anatolu Deiblerze, którego widywała w lokalnym bistro. Albo opisuje wizytę u malarki, Olgi Boznańskiej: „Kiedyś z Lechoniem i malarzem Kramsztykiem poszłam do pracowni Olgi Boznańskiej. Zdziwaczała staruszka mieszkała wśród oswojonych myszy, wypchanych po śmierci ukochanych psów, w niewiarygodnym nieładzie brudnych pędzli i pozaczynanych, zasmarowanych tektur. Jej samotność i zagubienie w czasie miało w sobie pomimo wszystko coś wielkiego. Wyciągała spod tumanu kurzu wspaniałe obrazy, chichocząc cichutko, ale nie chciała się pożegnać i postanowiła nas odprowadzić. Nigdy nie zapomnę jej staroświeckiej sylwety na Montparnassie, w kapeluszu – rozpadającym się gnieździe bocianim, z którego opadały w dół odrapane ozdoby i owoce, we wciętym żakieciku o bufiastych rękawach, z tiurniurą i ogromną łatą na siedzeniu oraz trenem poszarpanym, zbierającym cały kurz z bulwaru. Po ulicach biegało zawsze tak dużo wariackich postaci, że właściwie niewiele na nią zwracano uwagi, zresztą w jej dzielnicy znano ją dobrze i była częścią Paryża.”

W 1939 roku po utworzeniu rządu emigracyjnego Irena Loretowicz podejmuje pracę w administracji rządowej w Angres. W styczniu 1940 dociera do niej wiadomość o śmierci ojca. Po klęsce Francji ewakuuje się na południe ku granicy hiszpańskiej. W Pirenejach spędza noc w starym domu, w pokoju oficera napoleońskiego. Przez ponad sto lat nic w nim nie ruszono, nic nie zmieniono, jakby czas się zatrzymał. Lorentowicz wydaje się, że mogła to być kwatera Józefa Sułkowskiego, bo też i Somosierra niedaleko. Po tygodniach włóczęgi przez Portugalię i Argentynę trafia do Stanów Zjednoczonych. Spędza tam wojnę i kolejne piętnaście lat. Udziela się aktywnie w życiu Polonii, maluje, projektuje scenografie i okładki książek, prowadzi działalność pedagogiczną. Przyjaźni się z Janem Lechoniem. Wspomnienia o ostatnich miesiącach życia poety wypełnionych depresją i straszliwymi atakami lęku są przejmujące. Po powrocie do Polski w 1960 roku Lorentowicz zamieszkuje w Warszawie, ale większość czasu, aż do swej śmierci w 1985 roku, spędza w Kazimierzu nad Wisłą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz