piątek, 22 marca 2019

Siedlce w literaturze

Moje rodzinne miasto rzadko trafia do literatury, więc gdy już trafia, staram się to odnotować. Piotr Siemion w Dzienniku roku Węża (Wołowiec, 2015) pisze: „W Siedlce nikt (nikt z ludzi możnych i eleganckich) zwyczajnie nie wierzy, a szkoda. Lepiej by zrobili, gdyby posłuchali mojej nieboszczki babki Apolonii Siemion, która w gubernialnej stolicy nad rzeką Muchówką kończyła pensję dla panien i do końca życia powtarzała, że „Siedlce, wiecie, to bardzo wielkie i bardzo piękne miasto””. Obawiam się, że odwiedzającym Siedlce, a i niejednemu z ich mieszkańców, z trudem, przychodzi opinię Siemiona i jego babki podzielić, a być może nawet zwietrzą w niej sarkazm. W istocie bowiem Siedlce nie są ani wielkie, ani tym bardziej piękne, aczkolwiek posiadają kilka atrakcyjnych architektonicznie fragmentów. Dla mnie jednak, to miasto zawsze będzie miało w sobie wiele niepowtarzalnego uroku. Jak bowiem pisał w Szukaniu ojczyzny Czesław Miłosz: „Dobrze wiadomo, że nawet nędzny kraj, wioska, miasto, jeśli tam upłynęło nasze dzieciństwo, przystraja się w upiększające barwy.”


Z opinią babki Siemiona nie zgodziłby się w każdym razie z pewnością Bolesław Prus. Jego siedleckie losy szczegółowo zbadała i przedstawiła w artykule zatytułowanym Bolesław Prus w Siedlcach i o Siedlcach Violetta Machnicka („Radzyński Rocznik Humanistyczny”, tom 7, 2009). Prus spędził w mieście nad Muchawką trochę czasu. Najpierw w latach 1861-62 uczęszczał tu do szkoły powiatowej, potem, w 1863, ranny w powstaniu trafił do siedleckiego szpitala, później zaś, w latach 70., kilkakrotnie Siedlce odwiedzał. Owocem tych odwiedzin były wzmianki w Kronikach, niestety w większości złośliwe i nieprzychylne. Pisarz krytykował w nich mizerność drewnianej zabudowy podatnej na pożary, wyśmiewał siedlecki prowincjonalizm i zarzucał mieszkańcom gnuśność. Poniższy fragment z 1875 roku dosadnie oddaje jego nastawienie:

„Dążność do zwiedzania – pisał Prus w „Kurierze Warszawskim” (1875, nr 219) – więcej lub mniej dzikich okolic globu ziemskiego cechuje wiek XIX. Dążność ta stanowi jedną z najpoważniejszych przyczyn, dla których pewnego pogodnego dnia na dworcu kolei Terespolskiej nabyliśmy za przepisaną ilość rubli i kopiejek bilet do Siedlec. (...) Ludziom na tym świecie trafiają się i większe nieszczęścia, jeżeli wierzyć tradycji, według której niemiły Oktawianowi Augustowi Owidiusz aż do Łosic czy Mokobodów na wygnanie peregrynować musiał. (...) Cóż ja tu bowiem, nieszczęśliwy, mogę wymyślić na rachunek Siedlec? Nic kompletnie! Barbarzyństwo mieszkańców tamtejszych nie posuwa się do ludożerstwa lub do nieznajomości innej odzieży nad jakąś skromną przepaskę. Żyją w domach mających wszelkie cywilizacyjne pozory, zębów sobie nie czernią, na drzewa się nie wdrapują, słowem nie robią nic takiego, co by na jakieś szczególne zaakcentowanie zasługiwało. Szczęściem znajdują się i tu pewne osobliwości, do których bynajmniej nie zaliczam ogólnej apatii i wstrętu do myślenia, dwa te bowiem duchowe defekta wspólne są nam wszystkim i bezpłatnie przez każdego w nim samym oglądane i podziwiane być mogą.”

Jednym słowem, Prus za Siedlcami nie przepadał. Za to inny z naszych klasyków, Stefan Żeromski, wprost je uwielbiał. W jego Dziennikach wiele jest zapisków z pobytów w Siedlcach i ich okolicach. Wszystkie zebrane zostały w publikacji Żeromski, Siedlce i ... róże, wydanej nakładem Miejskiej Biblioteki Publicznej (Siedlce, b.d.) i dostępnej również na jej stronie internetowej. Uroczy obraz Siedlec i tęsknoty za rodzinnym miastem dał Żeromski, przedstawiając matkę Cezarego Baryki na pierwszych stronach Przedwiośnia:

„Matka była niewidoczna, samoswoja, najzwyczajniejsza Jadwiga Dąbrowska, rodem z Siedlec. Całe prawie życie spędzając w Rosji, w najrozmaitszych jej guberniach i powiatach, nie nauczyła się dobrze mówić po rosyjsku, a duchem przemieszkiwała nie gdzieś tam na Uralu czy w Baku, w Symbirsku czy zgoła w Tule, lecz wciąż w Siedlcach. Tylko w Siedlcach – choć to jedynie z listów wiedziała – działy się dla niej rzeczy ważne, interesujące, godne wzruszenia, pamięci i tęsknoty. Wszystko inne, poza mężem i synem, była to przygodna, doczesna, przelotna suma rzeczy i zdarzeń, wzbudzająca coraz większą tęsknotę właśnie za Siedlcami. W najpiękniejszej miejscowości – oazie naftowej, Baku – kędyś na tak zwanym Zychu, w zatoce Półwyspu Apszerońskiego, woniejącej od kwiatów i roślinności Południa, gdzie przejrzyste morze szmerem napełniało cienie nadbrzeżnych gajów, pani Barykowa nie miała zawsze nic pilniejszego do nadmienienia jak stwierdzenie, że na Sekule był „Także” bardzo piękny staw, w Rakowcu były nadto łąki – gdzie Piękniejsze niż jakiekolwiek na świecie, a kiedy księżyc świecił nad Muchawką i odbijał się w stawie około młyna... Następowało nieuniknione ślimaczenie się wśród długotrwałego wypominania piękności jaki ś tam mokrych łąk pod Iganiami, lasku pod Stoczkiem, a nawet szosy ku Mordom, która – żal się Boże! – także była we wspomnieniach pełna nie tylko błota, kurzu i stałych wybojów, lecz i uroku.” Nic dziwnego, że Siedlczanie uhonorowali pisarza pomnikiem i usadzili na ławeczce pod stuletnim dębem, tuż przy ratuszu zwanym „Jackiem”, przed wejściem do budynku mieszczącego bibliotekę miejską.

Podczas pracy nad kwerendą do tej notatki, zdałem sobie sprawę z dość smutnego faktu, że słowa Siemiona, iż „w Siedlce nikt zwyczajnie nie wierzy” trafiają poniekąd w sedno. Oto przejrzałem kilka  powojennych zbiorów reportaży. Są w nich wymieniane dziesiątki miast, miasteczek, wsi i posiołków w całej Polsce, ale Siedlec brak. Miasto omijają autorzy tekstów pomieszczonych w zbiorze Klucze do zdarzeń: wybór reportaży z Polski i o Polsce (Warszawa, 1976), nie odwiedza go Ryszard Kapuściński w Buszu po polsku (Warszawa, 1962), ani Michał Olszewski w Zapiskach na biletach (Wołowiec, 2017). 

Siedlec nie wzmiankują też w swej twórczości (poprawcie mnie, jeśli się mylę), urodzeni w tym mieście pisarze: Stanisław Henryk Pytliński (1865-1923), Gustaw Kamieński (pseud. „Gamaston”) (1848-1930), Stanisław Pieńkowski (1872-1944), Zygmunt Greń (1930-2012), czy współczesna autorka kryminałów i fantastyki, Joanna Jodełka. Znamienne, że najbardziej znany spośród tych pisarzy, Witold Zalewski (1921-2009), autor m.in. głośnej powieści socrealistycznej Traktory zdobędą wiosnę (Warszawa, 1950), wspomina po latach o swych trzech „małych ojczyznach”: Siedlcach, Brześciu nad Bugiem i Grudziądzu, ale tylko dwie z nich opisuje w swych utworach i nie są to Siedlce. Miasto nad Muchawką nie porusza też najwyraźniej wyobraźni autorów z kręgu literatury fantasy i science-fiction. Indeks Fantastycznego Atlasu Polski Pawła Dunina-Wąsowicza (Warszawa, 2017) Siedlec nie odnotowuje.

Niech to jednak nie będzie katalog braku czy nieobecności. Siedlce są przecież tematem i motywem twórczości lokalnej, w której dominuje ton liryczny i nostalgiczny. Emblematycznymi jego przykładami są ilustrowane czarno-białymi fotografiami architektury miasta i przedwojennymi pocztówkami, książki Krystiana Matuszewskiego Tak patrzeć na Siedlce. Proza poetycka i opowiadania (Siedlce, 2002) oraz Eugeniusza Kasjanowicza Polonez Siedlecki (Siedlce, 1997), zawierający takie wiersze jak Podwórka na Pułaskiego, tytułowy Polonez Siedlecki, czy Wróciłem, ze znamiennymi wersami:

Nic tu po mnie
kiedyś powiedziałem
a jednak wróciłem
i nagle spostrzegłem,
że nad brzegiem Muchawki
może być piękniej
niż w gwarnej Wenecji.

Ale, trzeba zaznaczyć, ton to nie jedyny. Dla równowagi przytoczmy fragment zgoła odmienny, pochodzący z literatury trochę innego kalibru: „Ani zieleń lata, ani zimowy śnieg nie były w stanie przykryć odpychającej codzienności tego miasta. Kiedy doktor Babaj mijał brudne przystanki, sklepy i odrapane mury siedleckich budowli uświadamiał sobie tę smutną prawdę”. To fragment opowiadania Człowiek ze srebrną trąbką D.A. Kowalczyka zamieszczonego w tomie Siedlce Wampiryczne wydanym przez stowarzyszenie „tutajteraz” (Siedlce, 2014). Bohaterami tego kryminalno-gotyckiego opowiadania o mocno chaotycznej fabule, są doktor Babaj, wykładowca Akademii Podlaskiej, oraz policjanci prowadzący śledztwo w sprawie jego zniknięcia. Walory tego utworu leżą głównie, jak sądzę, w jego charakterze lokalnym, w tym, że zawiera aluzje czytelne dla mieszkańców miasta i elementy satyry na lokalne stosunki. 

Tytułowy wątek wampiryczny niestety nie straszy, nie porusza, ani nie imponuje oryginalnością ujęcia także w dwóch pozostałych opowiadaniach pochodzących z tego tomu. Niewątpliwą ich zaletą jednak jest obecność elementów topografii miasta przewijających się przez fabułę. Przy okazji, z wyrażoną przez Wojciecha Kobylińskiego CMF w opowiadaniu Rodziny się nie wybiera, opinią, że Osiedle Tysiąclecia i Nowe Siedlce należą do najbardziej ponurych dzielnic miasta, zupełnie nie mogę się zgodzić. Jest według mnie wręcz przeciwnie. Rozumiem jednak, że autorowi chodziło o podkreślenie i spotęgowanie atmosfery grozy, skoro właśnie w jednym z domków jednorodzinnych na Nowych Siedlcach umieścił akcję opowiadania.

Lokalne życie literackie jest przedmiotem studiów siedleckiego środowiska naukowego i warto tu wymienić zbiór zatytułowany Życie literackie i kulturalne Siedlec : tradycja i współczesność pod redakcją Klaudii Jastrzębskiej wydany przez Stowarzyszenie tutajteraz (Siedlce, 2013). Jeśli natomiast literaturę rozumieć szeroko, nie ograniczając się jedynie do fikcji, czy inaczej mówiąc, beletrystyki i zaliczyć do niej także wspomnienia, pamiętniki i dzienniki, to z pewnością fragmentów tego typu utworów, w których Siedlce są wzmiankowane zebrałoby się sporo. I tutaj także została już wykonana solidna praca archiwalno-edytorska, by przywołać publikację Aleksandra Ogińska i Siedlce w trzech pamiętnikach z XIX wieku, pod redakcją Rafała Dmowskiego i Artura Ziontka (Siedlce, 2017), czy artykuł Artura Ziontka Żywioł towarzyski Aleksandry Ogińskiej utrwalony w piśmiennictwie XVIII wieku opublikowany w zbiorze Kobieta epok dawnych w literaturze, kulturze, społeczeństwie pod redakcją Iwony Maciejewskiej i Krystyny Stasiewicz (Olsztyn 2008). Wiele informacji zawiera też strona internetowa Zwiedzanie Siedlec. Tytułem uzupełnienia przytoczę tu zatem kilka wzmianek o Siedlcach z moich własnych lektur, w żadnej z wymienionych wyżej pozycji nie odnotowanych.

Wojciech Giełżyński, zmarły przed czterema laty reportażysta i dziennikarz, w swojej Prywatnej historii XX wieku (Warszawa 2005, s. 210) pisze o zaciągu do Armii Ochotniczej, którą stworzono w lipcu 1920 roku, gdy bolszewicka kontrofensywa zbliżyła front w okolice Warszawy (nota bene szefem propagandy tej armii był Stefan Żeromski). „W sumie zaciąg do Armii Ochotniczej dał 105714 zgłoszeń. Ulepiono z tego jedną dywizję, którą w przełomowych dniach przydzielono do V armii Sikorskiego, a 20-30 tysięcy świeżych żołnierzy zasiliło jednostki uszczuplone odwrotem. Rekord patriotyzmu pobiły chyba Siedlce, gdzie do woja chcieli zaciągnąć się wszyscy uczniowie czterech ostatnich klas gimnazjum, ale „mniejszych od karabinu” odesłano do domu.” Jak widać, dwa pokolenia po gnuśnych mieszkańcach opisywanych przez Prusa, Siedlce wydały zuchów, którzy, gdy ojczyzna znalazła się w potrzebie, potrafili stanąć na wysokości zadania.

Przez Siedlce wracał do Warszawy z Pińska na przełomie września i października 1939 roku Henryk Józewski, nie zdecydowawszy się na ewakuację z kraju razem z resztą sanacyjnego establishmentu. W Zamiast pamiętnika (Warszawa, 2017) pisał: „Zdecydowałem przedostać się za wszelką cenę do Warszawy. Po rannym śniadaniu na polanie leśnej w pobliżu cmentarza oznajmiłem moim towarzyszom podróży, niedoszłym partyzantom, że jedziemy do Warszawy przez Siedlce. W Siedlcach mój adiutant – naczelnik Wydziału Dyrekcji Lasów – miał na kolonii własny dom. Tam właśnie mieliśmy się na parę dni zatrzymać. (…) Do Siedlec zbliżaliśmy się chyłkiem. Na szosie widziało się nieustanny ruch Niemców. Samochód zostawiliśmy w lesie dobrze zamaskowany. Jak pamiętam, weszliśmy do Siedlec od strony stawów. Znalazłem się w mieszkaniu mego adiutanta – naczelnika Wydziału Siedleckiej Dyrekcji Lasów. Znalazłem się w okupacji niemieckiej. Radio i napływające zewsząd informacje mówiły o stanie rzeczy i rozwijających się wydarzeniach. Po pewnym czasie Niemcy się wycofali i na ich miejsce przyszli Sowieci. Na ulicach Siedlec ujrzałem krasnych bojców i sowieckie oddziały. Miasto przywarło w sobie. Przyjazne uczucia demonstrowali Żydzi i oni właśnie organizowali uroczyste powitanie sowieckich wojsk. Nie pamiętam, jak długo bawiłem w Siedlcach. Nadszedł dzień wyruszenia do Warszawy. Szliśmy pieszo. Omijaliśmy szosę i posuwaliśmy się drogami wiejskimi. Nocowaliśmy po wsiach.”

Doświadczenie dwukrotnej zmiany okupanta w Siedlcach we wrześniu 1939 roku opisał też Lucjan Dmowski w swojej książce Pod plecakiem 17 lat (Warszawa, 1998). „Tak się złożyło, że w jakiejś sprawie znowu musiałem wyjechać na wieś. Gdy stamtąd wróciłem, w Siedlcach zastałem już całkiem inne wojska. Tym razem sowieckie. (…) W mieście panował zupełnie inny nastrój i inna atmosfera. Łopotały czerwone flagi, a tu i ówdzie wisiały wypisane pracowicie łacinką i cyrylicą hasła w typie: „WITAMY UMIŁOWANĄ ARMIĘ SOWIECKĄ”. Urzędy – z komendą milicji na czele – opanowywali dziarsko i systematycznie głównie młodzi komisarze miejscowego pochodzenia, zbrojni przeważnie w broń krótką, demonstracyjnie i rewolucyjnie zatkniętą za pasy. Mnie i Wieśkowi twarze tych zbrojnych mężów były na ogół dosyć dobrze znane, bo – jak się już rzekło – ulicą Pułaskiego chadzaliśmy nierzadko, a oni handlowali tam wówczas śledziami, rybą, kapustą, perkalem, jarzynami, czy czymkolwiek się dało…”.

Wspomnienie z tego okresu zapisał też Adam Ważyk w swojej wspaniałej eseistycznej autobiografii czytelnika zatytułowanej Kwestia gustu (Warszawa, 1966). „Pominąłem pewne zdarzenie, – pisze – które wspominam niechętnie. Było to we wrześniu 1939. Wyszedłem z Warszawy 5 września, wędrowałem w stronę Brześcia łudząc się nadzieją, że tam mnie wcielą do wojska. Nocowałem w Siedlcach w jakimś hoteliku. Z rana, ledwie wyszedłem na ulicę, zaczął się nalot niemieckich samolotów, bomba walnęła w hotelik. Skoczyłem do rowu na placu targowym. Rów zapełnił się ludźmi. Wiejskie baby, które przyjechały na targ, głośno odmawiały litanię do Matki Boskiej, Żydówki modliły się po hebrajsku, bomby eksplodowały to bliżej, to dalej, zdaje się, że jedna trafiła w kościół. Nareszcie samoloty odleciały. Wyprostowałem się jeszcze na wpół ogłuszony, kiedy usłyszałem zdumiewające pytanie: – A pan dlaczego się śmieje? – Pytał mnie jakiś nieznajomy mężczyzna stojący w rowie. Nie śmiałem się, ale wiedziałem, że w pewnych momentach miewam nieuzasadniony ironiczny uśmiech i że ten uśmiech mógł zirytować nieznajomego (…).”

Targ miejski w Siedlcach, lata 20. XX wieku,
fot. B. Sadowski; pocztówka ze zbiorów Marcina Mielczarka

Miejsce gdzie Ważyk przeżył bombardowanie, to targowisko widoczne na zdjęciu powyżej. Funkcjonowało ono jeszcze do lat 60., kiedy to w tym miejscu wybudowano dworzec autobusowy. Warto zaznaczyć, że tuż obok, na skrzyżowaniu ulic Świętojańskiej i Sienkiewicza znajduje się krzyż upamiętniający miejsce stracenia na szubienicy Pantaleona Potockiego, który w marcu 1846 roku wraz z grupką spiskowców i chłopów ze swego majątku próbował wzniecić w Siedlcach antyrosyjskie powstanie.

Naloty niemieckie we wrześniu 1939 nie omijały, jak wspomina Ważyk, obiektów cywilnych i miały dla Siedlec katastrofalne skutki. Zbombardowany został dworzec i sieć kolejowa wokół miasta, ucierpiał kościół garnizonowy i kamienice położone obok, a także domy w centrum, Nowy Ratusz i synagoga, która znajdowała się na rogu ulicy Piłsudskiego i Berka Joselewicza. Wzmianka o synagodze skłania mnie do przytoczenia nostalgicznego wspomnienia o Siedlcach, które wynotowałem sobie wiele lat temu z Księgi Pamięci gminy Siedlce przechowywanej w zbiorze regionaliów siedleckiej Biblioteki Miejskiej. (Księga pamięci gminy Siedlce w 14 rocznicę jej zagłady, red. A.W. Jasny, Buenos Aires 1956, s. 516-517, oryginał w jidisz, fragment tłumaczenia na zlecenie Biblioteki Miejskiej w Siedlcach). Jest to fragment spisanej po wojnie relacji rabina Meira Szwarcmana:

„Przybywając do Siedlec w 1922 roku napotkałem je żywe, śpiewające, pełne ognia i energii. Wszystkie kierunki, idee i partyjne światopoglądy zapuściły głębokie korzenie w tej starej gminie. (...) Nabożne Siedlce były bardzo zbiedzone, schasydyzowane, wszędzie były bożniczki chasydzkie, beithamidrasze, bractwa i grupy po dziesięciu Żydów. Trzy górokalwaryjskie bożniczki na ulicy Pięknej, Długiej i na Szkolnej. Prócz nich były jeszcze inne bożniczki: aleksandrowska, strykowska, łukowska, kołobielska, parysowska i inne. Bożnice: wielka synagoga, beithamidrasz rzeźników, różne bractwa, beithamidrasz Izraela Lewina i inne. Szacowni Żydzi posiadali swoje dworki do których ściągali Żydów. Rabin Awremele Morgensztern – wnuk rabina z Kocka, rabin z Parczewa, rabin z Kozienic, rabin z Białej. Następujące bractwa i instytucje filantropijne istniały w Siedlcach: „Linat – Hacedek; „Bikur-Lholim” (opiekują się chorymi), kobiece, męskie instytucje filantropijne. Na czele rabinatu stał cadyk Gaon Haim Ginzburg. Działali także w gminie Alter Eliezer, jego syn Izrael i reb Iciele. W wyżej wymienionych bożnicach i bożniczkach nie tylko modlono się, ale i uczono. Chasydzi zajmowali się swoim chasydyzmem i namawiali młodzież i chłopców, aby jechali do tego lub innego rabina. Reb Laibisz Faiwl, reb Mordechaj Szor, reb Motele Haim, Awruncie Goldberg, Mosze Acharon Nochman byli filarami górokalwaryjskich chasydów. Oni werbowali nowych dorastających chłopców z młodego pokolenia.”

Opis ten doskonale oddaje charakter przedwojennych Siedlec, będących ważnym, kwitnącym ośrodkiem życia religijnego i politycznego Żydów na Podlasiu. Należałoby go czytać łącznie z rozdziałem wydanej kilka miesięcy temu wstrząsającej książki Mordechaja Canina Przez ruiny i zgliszcza (przeł. z jidysz Monika Adamczyk-Garbowska, Warszawa, 2018). „Dziś Siedlce są martwym miastem (…) – pisał Canin w 1946 roku – Gdzie nie spojrzeć – ruiny i pustka. W Siedlcach nie ma teraz mowy o żadnych targach czy jarmarkach, nie ma kto podźwignąć życia tak dużego miasta. Zdaje się jednak, że nawet ruinom potrzebne są ulice, a ulicom potrzebny jest bruk. Wybrukowano je więc żydowskimi macewami.” Część macew udało się Żydom, którzy przetrwali po wojnie w Siedlcach, odzyskać. Złożyli je na cmentarzu położonym na rogu ulic Szkolnej i Tetmajera. Ten cmentarz to jedyna obecnie w Siedlcach pozostałość po społeczności, która przed wojną stanowiła blisko 40 procent mieszkańców miasta.

Na koniec zostawiłem sobie trzy powieści, w których wzmianki o Siedlcach wywołały moje osobiste wspomnienia. Debiutancka Lala Jacka Dehnela (Warszawa, 2006) to historia rodzinna, w której główną bohaterką jest babcia autora-narratora, Helena Karpińska. Siedlce pojawiają się w tej powieści kilkakrotnie. Tytułowa Lala mieszka tu po przeprowadzce z Lisowa przez kilka lat po II wojnie światowej, wraz z nowo poślubionym mężem. Tu rodzi się też ich dwoje dzieci. „Po ślubie – czytamy – dziadkowie zamieszkali w Siedlcach, czyli tam gdzie Karpińscy mieszkali od 1918 roku, kiedy uciekli z Białej Cerkwi.” O tej wcześniejszej historii rodzinnej Karpińskich zahaczającej o Siedlce, pisarz wspomniał z kolei już nie w formie fikcji literackiej, lecz we wpisie na swym profilu na Facebooku (15 grudnia 2016), w którym prezentował kolekcję fotografii ze zbiorów udostępnianych na portalu Awers-Rewers. Przytoczę go w całości, bo mowa w nim o siedleckich szkołach średnich i znanych przedwojennych siedleckich fotografach:

„W roku 1918 – pisze Dehnel – mój pradziadek Józef przyjechał z dziećmi ze Spuszy (majątku Sapiehów w Grodzieńszczyźnie, gdzie zarządzał tamtejszymi lasami) do Siedlec. Dzieci poszły do szkół i dziwnym trafem zachowało się sporo, bo aż siedem fotografii klasowych z siedleckich gimnazjów: męskiego, im. Hetmana Żółkiewskiego (od klasy IV – repetowanej przez dziadka – do VIII, maturalnej) i żeńskiego im. Królowej Jadwigi (niestety tylko jedno) oraz parę zdjęć kolegów. Ciekawe jest nie tylko to, że można oglądać jak dojrzewali nastolatkowie blisko sto lat temu, ale i to, że zdjęcia wykonywali dwaj czołowi siedleccy fotografowie – Bolesław Sadowski i ciekawszy od niego Adolf Gancwol (potem Ganiewski). Gancwol zginął w Treblince, ale na początku wojny moje cioteczne babki, malarki Irka i Jasia, dorabiały sobie retuszowaniem w jego zakładzie, który pozostawiono poza murem getta.”

Z powieści Dehnela dowiadujemy się, że dziadek narratora pracował w siedleckich Lasach Państwowych, gdzie „planował zalesianie, tępił szkodniki i prowadził działalność wynalazczą” konstruując siewnik do bardzo małych nasionek. Po kilku latach został jednak przeniesiony do Białegostoku, po tym, jak wykrył jakąś machlojkę związaną z polowaniami. Wprawdzie w Lali nie znajdziemy szczegółów historycznych, architektonicznych czy topograficznych dotyczących Siedlec z tamtych lat, ale dla mnie ten siedlecki epizod powieści jest interesujący z osobistych powodów. Dokładnie bowiem w tym czasie co dziadkowie narratora, w 1948 roku do Siedlec przeprowadzili się również moi dziadkowie z gromadką dzieci, wśród których była, trzyletnia wówczas, moja mama. Widzę w wyobraźni jak mijają się z bohaterami powieści na ulicach i alejach parkowych podczas niedzielnych spacerów.

Kolejna powieść, Wiwarium Jarosława Kamińskiego (Warszawa, 2015) dotyczy czasów współczesnych. Książka była charakteryzowana w recenzjach jako pierwsza literacka problematyzacja stanu społeczeństwa polskiego po katastrofie smoleńskiej. Głównym bohaterem powieści jest Bruno Winnicki, publicysta, politolog specjalizujący się w zagadnieniach Europy Wschodniej. 10 kwietnia 2010 miał być na pokładzie samolotu lecącego do Smoleńska, ale na skutek perypetii rodzinnych nie dotarł na lotnisko, co, jak można się domyśleć, zmienia jego życie. Obserwując transformację Winnickiego, próby naprawienia relacji z córką, osobiste przewartościowania, poznajemy też jego przeszłość i rodzinne korzenie, cofamy się do czasów dzieciństwa i młodości, które spędził w Siedlcach.

Bruno uczęszczał w drugiej połowie lat 80. do liceum ogólnokształcącego im. Bolesława Prusa, zwanego w skrócie „Prusem”. Po incydencie z Klubem Kontrolowanej Psychodelii, który założył z kolegami, został z niego wydalony i nie przyjęło go ani konkurencyjne II Liceum im. Królowej Jadwigi zwane „Królówką”, ani żadna inna z siedleckich szkół średnich. Pozostało mu więc liceum w odległych o kilkadziesiąt kilometrów Mrozach, mające niezbyt pochlebną opinię, podobnie jak siedlecka uczelnia wyższa (zwana czasem sarkastycznie „siedlecką Sorboną”), wówczas funkcjonująca pod nazwą Wyższej Szkoły Rolniczo-Pedagogicznej. Ważną rolę w formacji duchowo-intelektualnej Winnickiego odgrywa ruch „Światło-Życie”, którego członkowie spotykają się w salach katechetycznych w kościele św. Stanisława. „Barokowy kościół Świętego Stanisława otaczały rozłożyste lipy i nawet w słoneczne dni budynek tonął w cieniu. Tynk odpadał wielkimi płatami obnażając czerwoną cegłę jak mięso pod skórą.” Dziś kościół, zwany w Siedlcach powszechnie „starym kościołem”, jest wzorowo odremontowany, ale i ja pamiętam, gdy był w stanie opisanym w książce.

Najwięcej nostalgii wzbudził we mnie fragment, w którym Bruno idzie z matką na spacer w okolice siedleckiej obwodnicy. „Słońce zachodziło za drzewa rosnące wzdłuż łuku obwodnicy, zamalowując je na pomarańczowo i żółto. Z daleka dobiegał szum ciężarówek jadących do i z Terespola. (…) Od łąk przez które biegła obwodnica szły mgły, zrobiło się chłodno. Zawrócili w stronę miasta.” Ten widok, ten szum ciężarówek, te łąki i mgły bardzo dobrze znam, pamiętam je z niezliczonych wycieczek pieszych i rowerowych do lasów na Sekule. Pamiętam też, jak tę obwodnicę terespolską w latach osiemdziesiątych budowano i jak, zanim ją oddano do użytku, tiry i ciężarówki przejeżdżały przez główną arterię miasta – ulicę Świerczewskiego (obecnie  Piłsudskiego).

Siedlce w latach 80., fotografie z albumu rodzinnego

Akcja ostatniej książki, o której chcę wspomnieć, w całości niemal toczy się w Siedlcach i jest związana z największą dziś zapewne chlubą miasta, obrazem Ekstaza św. Franciszka przechowywanym i prezentowanym w Muzeum Diecezjalnym, jedynym El Greca znajdującym się w polskich zbiorach muzealnych. Jego burzliwe losy i historię odkrycia na plebanii w Kosowie Lackim przedstawiła Katarzyna J. Kowalska w niedawno wydanej przez Iskry książce zatytułowanej Polski El Greco (Warszawa, 2018). Natomiast kilka lat wcześniej fikcyjną historię kradzieży obrazu z siedleckiego Muzeum Diecezjalnego opowiedział Jakub Czarny w powieści Pan Samochodzik i … El Greco (Olsztyn, 2007). Przy okazji jej lektury uświadomiłem sobie skalę zjawiska jakim jest kontynuacja przygód Pana Samochodzika – do tej pory powstało ponad sto tytułów! Książka Czarnego nosi numer 93 w serii.

Bohaterem powieści jest pracownik Departamentu Ochrony Zabytków w MKiS Paweł Daniec, który zostaje ściągnięty do Muzeum Diecezjalnego w Siedlcach, aby wyjaśnić sprawę zagadkowych listów ostrzegających przed kradzieżą obrazu, który właśnie ma być wypożyczony do Muzeum Prado w zamian za trzy inne obrazy El Greca.

Autor kontynuacji stara się uwzględnić różne elementy fabularne, które charakteryzowały powieści o Panu Samochodziku z oryginalnej serii Zbigniewa Nienackiego. I tak, auto Dańca to wprawdzie nie wehikuł-amfibia wuja Gromiłły, pod pokracznym wyglądem kryjący silnik ferrari, ale jego niepozorność również jest zwodnicza i wprowadza w błąd skłonnych do kpin policjantów. Podobnie jak powieści Nienackiego, kontynuacja ma pełnić pewną rolę edukacyjną. Mamy tu więc nieco encyklopedyczne fragmenty opisujące historię Siedlec i okolic, mamy uwagi dotyczące tematów przyrodniczych, jak rozpoznawanie ptaków, czy korzystanie z łacińskiej taksonomii ornitologicznej, a także zagadnień literackich, jak wykład o Waldenie H. D. Thoreau. Walor dydaktyczny ma też ukazanie zaangażowania młodzieży. Tak, jak w oryginale panu Tomaszowi często pomagali harcerze, tak tutaj Dańcowi pomaga w śledztwie dwójka nastolatków, uczestników malarskiego obozu plenerowego, Agnieszka i Zbyszek. Z Tomaszem z serii Nienackiego łączy też Dańca krytyczny stosunek do alkoholu. Jak wiadomo, Pan Samochodzik Nienackiego „alkoholu nie używa”. Daniec nie jest już tak ortodoksyjny i w pewnym momencie wypija odrobinę wina, ale jego umiarkowanie jest wyraźnie skontrastowane z łapczywością niejakiego Malinowskiego, u którego, jak się okaże, skłonność do procentów idzie w parze ze złym charakterem. Jeśli chodzi o stosunek do kobiet, Daniec, podobnie, jak bohater Nienackiego, reprezentuje postawę staroświeckiej kurtuazji, nie ma natomiast na szczęście, jego skłonności do mizoginii, skądinąd sprawiającej, że wiele fragmentów powieści z oryginalnej serii jest dziś po prostu niestrawna.

Ponieważ w dzieciństwie pasjonowałem się przygodami pana Samochodzika i wszystkie czytałem po kilka razy, książka Czarnego z akcją rozgrywającą się w moim rodzinnym mieście zapowiadała się na sporą atrakcję. Obiecywałem sobie po niej trochę dobrej zabawy, a przede wszystkim nostalgiczny powrót do świata lektur dzieciństwa. Nie zawiodłem się, gdyż książka ma rzeczywiście dużo uroku, mimo, że niestety roi się w niej od nieścisłości i niedoróbek, które muszę wypunktować.

Rażą przede wszystkim błędy w oddaniu realiów siedleckich. Na przykład Daniec kierując się z ratusza do Muzeum Diecezjalnego ulokowanego na ul. Świrskiego jedzie ulicą Piłsudskiego i skręca w  ulicę Orzeszkowej, co jest niemożliwe bez popełnienia wykroczenia, bo to jest, i odkąd pamiętam, zawsze była, ulica jednokierunkowa. Gdy podczas pierwszej wizyty Dańca u Dyrektorki Muzeum Diecezjalnego Anny Jankowskiej mowa jest o ewentualnych podejrzanych, Jankowska wspomina burmistrza i jego sekretarkę, tymczasem w Siedlcach nie urzęduje burmistrz, lecz prezydent. Gdy Daniec zleca Agnieszce i „Dylanowi” obserwację Juana Herrery, wicedyrektora Muzeum Prado, ci relacjonują, że podejrzany „najpierw poszedł na rynek i zjadł śniadanie w takiej małej restauracyjce na północnej pierzei”. W Siedlcach jednak nie ma ani rynku, ani więc siłą rzeczy pierzei, czy to północnej, czy jakiejkolwiek innej. Na drugi dzień Daniec jedzie znad Zalewu, gdzie biwakuje pod namiotem, „do Siedlec”, tak jakby nocując nad Zalewem był poza ich obrębem, parkuje przy muzeum i „pieszo rusza do miasta”, tak jakby muzeum znajdowało się poza miastem, a nie w samym jego centrum. Następnie szuka budki telefonicznej „na uboczu” i znajduje takową, znowu, „na tyłach rynku”. Nie trzeba dodawać, że budka telefoniczna w 2007 roku na nieistniejącym rynku, to znaczne odstępstwo od  jakichkolwiek realiów. Nie wiem czy autor Siedlce odwiedził, czy pisząc, korzystał tylko z Internetu, ale takie pomyłki nie powinny były, jak sądzę, przejść przez redakcyjne sito.

Czerwony ołówek redaktorski przydałby się również przy okazji opisu wizyty bohaterów w lesie u  niejakiego Szczurołapa. Żyje on, jak Walden z książki Thoreau, którego jest wielkim miłośnikiem, z dala od zgiełku nowoczesności, w zgodzie z naturą i jej rytmami. Dla gości Szczurołap przygotowuje posiłek: własnej roboty placki z mąki, wody i soli, które pieką się na rozgrzanych w ognisku kamieniach. „Placki rosły i rumieniały, a Szczurołap rozstawiał na stole smakołyki. Znalazły się tam więc: masło, dżem z leśnych jagód, suszona wieprzowina, suszone jabłka, wielki, długi na trzydzieści i gruby na piętnaście centymetrów oscypek oraz świeże jeżyny.” Niedorzeczności jest tu kilka. Po pierwsze nie ma szansy, żeby placki z samej mąki i wody „rosły”. Po drugie, skąd w czerwcu świeże jeżyny? A trzeba dodać, że biesiadnicy raczą się nie tylko nimi, lecz po skończonym posiłku sięgają po deser – jabłka prosto z drzewa, „jak czerwone planety krążące po zielonym niebie z liści”. Czerwone jabłka prosto z drzewa. W czerwcu.

Rzecz raczej niemożliwa, nawet jeśli, jak w powieści, jest to czerwiec wyjątkowo upalny. W lasach obowiązuje trzeci stopień zagrożenia pożarowego. Bohaterowie są zmęczeni skwarem i często spoceni. Nic dziwnego, chciałoby się rzec, skoro autor każe im się ubierać w kurtki, czarne golfy, wełniane garnitury czy sztruksowe marynarki. I autor i redaktor zagapili się też przy okazji opisu księgozbioru Szczurołapa: „Na półce nad kominkiem stało kilka książek. Dojrzałem pośród nich Odyseję Homera, Eneidę Owidiusza i Pieśni Horacego.” A także na stronie 119, gdy Daniec wraca nad Zalew z jednej z wypraw związanych ze śledztwem i chce się spotkać z Agnieszką i Zbyszkiem. Czeka na nich w wehikule. Młodzi przychodzą, wsiadają do auta na tylne siedzenie, rozmawiają, wymieniają obserwacje, ustalają dalszy plan działania, po czym wychodzą, tyle, że już nie z auta, lecz z namiotu.

Samej intrygi nie warto się czepiać, w gruncie rzeczy jest ona całkiem sprawnie utkana. Trudno jednak nie zadać pytania dlaczego delegacja wioząca tak cenny ładunek (trzy obrazy El Greca z Muzeum Prado) jedzie do Siedlec opłotkami. Autor podaje, że dla bezpieczeństwa. Ale czy jazda leśnymi opłotkami jest bezpieczniejsza od jazdy ogólnokrajową szosą? Zresztą dalej okazuje się, że zgodnie ze zdrowym rozsądkiem nie, bo właśnie na leśnej drodze, pięć kilometrów od Siedlec auto napotyka przeszkodę, a pasażerowie zostają napadnięci. Śledztwo wykazuje, że bandyci uśpili delegację i ochronę strzelając strzykawkami z tiopentalem. Niestety, tu research autora znów zaszwankował. Tiopental słabo się do takiego procederu nadaje, bo to środek do krótkotrwałych znieczuleń i trzeba go podawać dożylnie. Co ciekawe, trzyosobowa delegacja z Prado, wraz z kilkoma policjantami, kierowcą, ochroną oraz trzema obrazami El Greca jedzie w jednym aucie osobowym. Jak się w nim wszyscy mieszczą, pozostaje zagadką.

(cdn)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz