W liście adresowanym do Madame Pigalle z 1 listopada 1807 roku Paul-Louis Courier opisuje pewną przygodę, jaka zdarzyła mu się podczas kampanii wojennej w Kalabrii, w której uczestniczył jako oficer artylerii armii napoleońskiej. Oto pewnego wieczoru podróżując po górskich ścieżkach tej południowej krainy Italii, Courier i jego młody kompan zgubili drogę. Wkrótce zapadł zmierzch i już szykowali się do popasu pod gołym niebem, gdy szczęśliwie natrafili na domostwo węglarzy, którzy właśnie spożywali kolację i zaprosili zbłąkanych podróżnych do stołu, po czym zaproponowali im nocleg. Courier z towarzyszem skorzystali z gościny, mimo, że – jak tłumaczy pisarz swej adresatce – byli przecież na terytorium wroga, a chata węglarzy, pełna pistoletów, rapierów i innej broni przypominała zbrojownię.
Młodego kompana Couriera zdawało się to nie niepokoić i zaraz po posiłku, gdy udali się do izby na strychu, zasnął jak niemowlę. Do pisarza jednak sen nie przychodził. Gdy tak przewracał się z boku na bok zdał sobie sprawę, że przez przewód kominowy dobiega go z izby na dole rozmowa. W pewnym momencie usłyszał, jak węglarz pyta żony „czy zabić obu” („faut-il les tuer tous deux”), a ta odpowiedziała: „tak”. „Możesz sobie wyobrazić kuzynko moje przerażenie” – pisze Courier. Przez resztę nocy nie zmrużył już oka i czuwał w gotowości. Tymczasem nic się jednak nie wydarzyło, a rano okazało się, że poczciwy gospodarz radził się w nocy żony czy zabić obydwa tuczone przez siebie kapłony (chapons): jednego na śniadanie, a drugiego dla podróżnych na drogę.
Ed. Auguste-Godchaux (Veuve), Paris, c. 1900 |
Il. H. Grand’Aigle, Henri Laurens Editeur, Paris 1925 |
Na opowieść Couriera bynajmniej nie trafiłem bezpośrednio, czytając jego korespondencję, ani też nie dzięki Stempowskiemu. Było jeszcze inaczej. Otóż jakiś czas temu w antykwariacie na ulicy Dąbrowskiego przeglądałem pudła z literaturą francuską i trafiłem na ładne wydanie zbioru opowiadań Guillaume’a Apollinaire’a Heretyk i S-ka (PIW, Warszawa, 1958). Nieduże, takie jak lubię – mieszczące się w sam raz w kieszeni marynarki, z obwolutą projektu Aleksandra Stefanowskiego. Wstyd się przyznać, ale opowiadania Apollinaire’a znałem dość powierzchownie, jeśli w ogóle, więc od razu zacząłem nadrabiać tę haniebną zaległość. I od razu też natrafiłem na wzmiankę, która mnie zaintrygowała. Chodzi o końcowy fragment jednej z historii składających się na cykl Amfion Mesjasz Fałszywy albo zdarzenia i dzieje Barona d’Ormesana, zatytułowanej Trąd.
Kilka słów o samym cyklu. Jego bohaterem jest ekscentryczny baron Ignacy d’Ormesan, genialny nabieracz i konfabulator, podróżnik i poliglota, twórca nowej gałęzi sztuki dla której ukuł nazwę „amfionia”. Podobno był on wzorowany na postaci młodego Belga o nazwisku Géry Piéret, który pojawił się w otoczeniu Apollinaire’a około 1908 roku. Awanturnik i nicpoń, ale obdarzony wielką fantazją, urokiem osobistym i talentem do snucia opowieści, szybko zaskarbił sobie sympatię poety i został kimś na kształt jego sekretarza. Gdy jednak zaczął znosić do domu skrywane za pazuchą antyczne statuetki wyniesione z Luwru, zaczęły się kłopoty. Tak się bowiem złożyło, że dokładnie w tym samym czasie doszło do głośnej kradzieży „Mona Lisy”. W rezultacie tego niefortunnego zbiegu okoliczności Apollinaire spędził nawet kilka dni w areszcie. Na szczęście wszystko się rychło wyjaśniło. Géry Piéret trafił tymczasem na jakiś czas do Ameryki, a wkrótce także, jako baron d’Ormesan, do jednego z opowiadań w Heretyku i S-ce.
We fragmencie zatytułowanym Trąd Baron d’Ormesan opowiada następującą historię. Dwanaście lat przed tym, gdy go poznajemy jako przewodnika wycieczek dla cudzoziemców po Paryżu, wybrał się w podróż do Włoch. Nie znał wówczas jeszcze dobrze języka włoskiego i makaronizował, czyli używał słów francuskich dodając do nich dźwięczne, włosko brzmiące końcówki. Wędrując pieszo po Toskanii, trafił pewnego wieczora do niewielkiej osady, w której wypadło mu przenocować. Wszystkie miejsca w lokalnej oberży były jednak zajęte, więc właściciel polecił mu udanie się do domostwa proboszcza. Ten ugościł barona serdecznie, zaprosił na kolację, a nawet zaproponował nocleg w swym własnym łóżku, w którym na znak prawdziwie toskańskiej – jak to ujmuje narrator – gościnności nie zmienił nawet prześcieradeł. Baron, by nie urazić gościnnego księdza, nie protestował. Zresztą po znakomitej kolacji od razu usnął jak zabity.
Jednak około północy wybudziły go jakieś dźwięki dochodzące z sąsiedniego pokoju. Zaczął nasłuchiwać i zdał sobie sprawę, że to proboszcz szepcze z gospodynią, a co chwila w ich rozmowie pada złowieszcze słowo „trąd” (la lèpre). W jednej chwili baron uświadomił sobie, że trafił do domu trędowatego. Zagłębiając się w domysły, którym noc zwykle sprzyja, przypomniał sobie, że zauważył przy kolacji, iż ksiądz jest obrzękły, ma nabrzmiałe ręce i twarz pozbawioną zarostu, a są to wszystko niechybnie symptomy choroby. Spanie pod jednym dachem z chorym, w jego łóżku, ba! – w jego pościeli, to zatem droga do niechybnego zarażenia się. Przerażony d’Ormesan wyskoczył więc z łóżka i spędził resztę nocy na podłodze przy oknie, drżąc z zimna i nerwów. Zastał go tam nad ranem ksiądz Folengo wielce zdziwiony osobliwym umiejscowieniem gościa. Roztrzęsiony baron wyjawił mu wówczas swe obawy i zawołał by przyznał się, iż jest chory, gdyż baron wszystko w nocy podsłuchał.
Ksiądz Folengo tymczasem w jednej chwili zdał sobie sprawę z pomyłki swego gościa i wybuchnął śmiechem, wyjaśniając, że słowo la lepre, które baron słyszał w nocy, znaczy po włosku „zając”. Ponieważ zaczął się okres polowań, jeden z parafian właśnie przyniósł kilka dni wcześniej pięknego zająca i ksiądz naradzał się w nocy z gosposią jak go przyrządzić na drugi dzień na obiad. Wyjaśnił również baronowi, że takie pomyłki lingwistyczne zdarzają się często Francuzom podróżującym po Włoszech i „całkiem podobną historię opisał już kiedyś w jednym ze swych listów Paul-Louis Courier.”
I ta właśnie wzmianka, niezależnie od uroku samej historyjki, zainteresowała mnie szczególnie, bo pamiętałem, że Paul-Louis Courier jest jednym z dwóch bohaterów eseju Monsieur Chlewaski Jerzego Stempowskiego. Tu jeszcze krótka uwaga o proweniencji literackiej Heretyka i S-ki. Gdy zbiór ukazał się w 1910 roku autora spotkały zarzuty o naśladowanie E.T.A. Hoffmanna, E.A. Poego, czy innych pisarzy. Apollinaire bardzo nad nimi bolał i bronił się, że ich twórczości nie zna, woląc najwyraźniej – jak zauważa Julia Hartwig – być posądzonym o brak wiedzy i oczytania, niż o literacką wtórność. Tymczasem nie ulega wątpliwości, co podkreślają i Hartwig i tłumacz Apollinaire’a Adam Ważyk, że Heretyk i S-ka to twór wspaniałej wyobraźni, ale też i „erudycji zamiłowanej w marginaliach”, zawierający rozmaite historyjki, opowieści i opisy przygód wyszperane przez autora w starych księgach, dostępne dociekliwym czytelnikom, erudytom i szperaczom. Gdy więc w tym przypadku Apollinaire bezpośrednio podsunął źródło swej inspiracji i to związane z postacią, którą zajmował się Stempowski, postanowiłem do tego źródła dotrzeć.
Adam Ważyk w nocie do omawianego wyżej fragmentu Trądu, zamieszczonej w zredagowanym przez siebie wydaniu Pism wybranych Apollinaire’a z 1980 roku, pisze jedynie: „naśladowanie Paul-Louis Courier’a” i nie podaje żadnych innych szczegółów. Przeszukałem więc najpierw wydany w 1828 roku pod redakcją Armanda Carrela czwarty tom edycji pism Couriera zawierający Listy z Francji i Włoch (Lettres écrites de France et d’Italie) dostępny w bibliotece cyfrowej Gallica, ale nie natrafiłem tam na żaden ślad zająca czy trądu. Popełniłem podwójny błąd. Po pierwsze, naśladownictwo nie musi być przecież aż tak bezpośrednie – ksiądz Folengo mówiąc, że „całkiem podobną historię opisał już kiedyś w jednym ze swych listów Paul-Louis Courier”, mógł mieć na myśli historię z zupełnie innymi słowami włoskimi i francuskimi w roli głównej, albo w ogóle mogło mu chodzić o innego rodzaju nieporozumienie, które zaszło w podobnej scenerii, i tak właśnie było. Po drugie, zamiast samemu grzebać w skanach udostępnianych przez francuską Bibliothèque Nationale i klikać Ctrl + F, powinienem był od razu zajrzeć do krytycznego wydania francuskiego oryginału Heretyka i Ski.
Tak też zrobiłem, ale nie od razu, bo spadły takie śniegi, że podróż do centrum, do biblioteki Instytutu Francuskiego na ulicy Widok, gdzie na jednej z półek prezentują się wspaniałe tomy kolekcji „Bibliothèque de la Pléiade”, była przez kilka tygodni niemożliwa. Gdy wreszcie tam dotarłem i zajrzałem do zawierającego Heretyka tomu pierwszego Œuvres en prose Apollinaire’a (Gallimard, Paris, 1977) pod redakcją Michela Décaudina, przypis na stronie 1147 wskazał mi wreszcie rozwiązanie zagadki – rzeczony list Couriera do Madame Pigalle z 1 listopada 1807 i opowieść z Kalabrii. Po jego przeczytaniu musiałem przyznać, że wariacja Apollinaire’a w Trądzie to mistrzostwo, a pomysł zamiany zagrożenia morderstwem na widmo zarażenia chorobą oraz dodatkowo wprowadzenie jeszcze do nieporozumienia wątku pomyłki językowej i tzw. „fałszywych przyjaciół” (faux amis) są genialne.
Apollinaire nie był, jak się okazuje, jedynym, który wykorzystał opowieść Couriera. W tomie drugim historii literatury francuskiej pod redakcją Antoina Adama, Georgesa Lerminiera i Edouarda Morot-Sira (Warszawa, 1980, s. 209) czytamy: „Niebieski pokój (La Chambre Bleue) to opowieść o urojonej zbrodni, po trosze w stylu słynnego opowiadania Couriera”. Chodzi o utwór mistrza dziewiętnastowiecznej noweli francuskiej Prospera Mérimée, autora m.in. świetnego Lokisa. Rzecz idzie tak: para młodych ludzi… Ale nie, dosyć streszczeń. Jeśli nie znacie Błękitnego pokoju, bo taki tytuł nosi polski przekład autorstwa Zofii Krajewskiej, to koniecznie po niego sięgnijcie, znajduje się w tomie Fantastyczne opowieści (Wydawnictwo Literackie 1961 lub drugie wydanie z roku 1975, oba z fantastycznymi, nomen omen, okładkami projektu Daniela Mroza). Co więcej, na youtubie można obejrzeć film krótkometrażowy z 1965 roku w reżyserii Janusza Majewskiego, według scenariusza opartego na opowiadaniu Mérimée’go, z Polą Raksą w roli głównej.
Wracając do Couriera, najciekawsze jest to, że jego „przygoda w Kalabrii” najprawdopodobniej sama jest również naśladownictwem, co odkryłem z zaskoczeniem, zaglądając do not wyjaśniających w tomie jego dzieł zebranych wydanych w tejże kolekcji „Bibliothèque de la Pléiade”. Jest tam informacja, że opisana przez autora historia bardzo przypomina opowieść zawartą w noweli XXXIV ze zbioru Heptameron autorstwa Małgorzaty z Nawarry. Cóż to za dzieło, którego tytuł, nie przypadkiem, nawiązuje do Dekameronu Boccacia?
Małgorzata d’Angoulême (1492–1549) była starszą siostrą króla Francji Franciszka I. W 1527 r. poślubiła króla Nawarry Henryka d’Albret. Starannie wykształcona, znająca łacinę, włoski i hiszpański, oczytana w literaturze i dziełach filozoficznych, stworzyła na swym dworze prężny ośrodek kultury renesansowej. Wśród jej gości i protegowanych byli Rabelais, Ronsard czy Leonardo da Vinci. Małgorzata z powodzeniem zajmowała się twórczością literacką, pisała poematy, dramaty, dialogi i moralitety, w których, jak przekonują literaturoznawcy, tradycyjne formy i inspiracje łączyły się zgrabnie z nowatorstwem. Małgorzata była bardzo religijna i miała sympatię dla protestantyzmu, nigdy jednak nie porzuciła kościoła rzymskiego. Narastający konflikt między chrześcijanami bardzo ją bolał. Pod koniec życia zaczęła tworzyć cykl nowel na wzór Dekameronu Boccaccia. Z zamierzonych stu zdążyła napisać tylko 72. Dekadę po śmierci królowej ich zbiór wydał drukarz Claude Gruget i to on nadał mu tytuł Heptameron.
Rama narracyjna cyklu także nawiązuje do dzieła Boccaccia. „Dziesięć znamienitych osób – piszą Anna i Mirosław Loba w Dziejach kultury francuskiej – pięć kobiet i pięciu mężczyzn, z powodu złej pogody i w obawie przed zbójcami zatrzymuje się w opactwie Serrance. Aby wypełnić sobie czas w oczekiwaniu na naprawę mostu, podróżni snują opowieści. Najważniejszym ich tematem jest miłość, przedstawiona w wielorakich aspektach. W odróżnieniu od Boccaccia, Małgorzata uzupełnia każdą opowieść komentarzem w formie debaty prowadzonej przez zgromadzone w opactwie grono słuchaczy. Opowiedziana historia staje się pretekstem do rozważań o charakterze moralnym i duchowym. Czytelnik zostaje niejako włączony w dyskusję i zaproszony do sformułowania własnej opinii. Zamierzając bawić i budować swych czytelników, Małgorzata nie tylko opowiada historie, ale pragnie wyciągnąć z nich jakąś naukę. Historie są więc rodzajem egzemplum, ale zawarta jest w nich także pewna prawda o epoce, o jej obyczajach i ludziach.”
Tak się szczęśliwie składa, że kilka lat temu Heptameron został wydany po polsku w przekładzie i opracowaniu Teresy Giermak–Zielińskiej. Gdy katalog BUW pokazał mi tę pozycję i notę przy niej „dostępna”, nie zważałem już na mróz i śnieg i czym prędzej popędziłem na ul. Dobrą. Uradowałem się odnajdując w utworze z połowy XVI wieku ten sam motyw, co później u Couriera i Apolinnaire’a. Nowela XXXIV idzie bowiem tak:
„Między Niort i Fors leży wioska Grip należąca do pana na Fors. Pewnego dnia dwaj franciszkanie, idąc z Niort doszli o późnej porze do Grip i zatrzymali się na noc w domu rzeźnika. Izba, w której spali, była oddzielona od sypialni gospodarza ścianką z desek, pełną szpar. Braciom zachciało się podsłuchiwać, o czym mąż będzie rozmawiał z żoną. Przyłożyli ucho do szczeliny po tej stronie łóżka, gdzie leżał gospodarz, a ten, nie wiedząc co robią goście, tak mówił do żony: „Moja droga, muszę jutro wcześnie wstać i iść do moich franciszkanów. Jeden zda mi się dość utuczony i pora go zarżnąć. Posolimy zaraz mięso i będziemy mieli z niego duży pożytek”. Mówił tak o wieprzkach, nazywając ich franciszkanami, ale biedni braciszkowie słysząc, jak spiskuje z żoną byli przekonani, że chodzi o nich. Drżeli więc ze strachu, oczekując poranka. Jeden z braci był gruby, a drugi całkiem chudy. Grubas chciał wyspowiadać się przed towarzyszem, twierdził bowiem, iż rzeźnik, postradawszy bojaźń Bożą, nie zawaha się go zarżnąć jak wołu czy inne bydlę. Ponieważ byli zamknięci w izbie i mogli wyjść tylko przez sypialnię gospodarzy, wierzyli święcie, że czeka ich śmierć i polecali duszę Bogu. Młodszy, mniej strachliwy od drugiego powiedział, że skoro nie mogą wyjść drzwiami, powinni spróbować uciec przez okno, co na pewno nie będzie gorsze od śmierci. Grubas przystał na to. Młodszy otworzył okno, zobaczył, że nie jest wysoko nad ziemią, wyskoczył pierwszy i uciekł co sił w nogach, nie oglądając się na towarzysza. Ten zaś pokonał lęk przed niebezpieczeństwem, ale w ucieczce przeszkodziła mu tusza, gdyż nie wyskoczył, tylko upadł na ziemię i zwichnął sobie nogę.
Sigmund Freudeberg (1745-1801) Ilustracja do Heptamerona w edycji z 1787, źródło: Gallica |
Kiedy stwierdził, że towarzysz uciekł, a on nie zdoła go dogonić, rozejrzał się dokoła, szukając jakiegoś schronienia, ale spostrzegł tylko chlew dla świń. Powlókł się tam tak szybko, jak mógł, a gdy otworzył drzwi, z chlewa wybiegły dwa tłuste wieprzki. Nieszczęsny brat wlazł na ich miejsce, zamknął drzwi i postanowił nasłuchiwać, czy ktoś przechodzi, żeby zawołać pomocy. Tymczasem nastał świt. Rzeźnik naostrzył dwa wielkie noże i powiedział do żony, żeby poszła z nim i pomogła mu zarzynać tłustego wieprzka. Podszedł do chlewu, w którym schował się zakonnik, i krzyknął głośno: „Wychodź, panie franciszkaninie, wychodź, potrzebne mi dziś twoje flaki!”. Braciszek, nie mogąc wstać z powodu obolałej nogi, wylazł na czworakach z chlewa, głośno błagając o litość. Był oczywiście przerażony, ale rzeźnik i jego żona mieli jeszcze większego stracha, sądzili bowiem, że to sam święty Franciszek zagniewał się na nich za nazwanie wieprza franciszkaninem. Padli więc na kolana przed zakonnikiem, błagając o przebaczenie świętego Franciszka i cały zakon. I tak to z jednej strony wołał litości franciszkanin, a naprzeciw niego kajał się rzeźnik, i zanim się uspokoili, minął dobry kwadrans. Wreszcie zakonnik zrozumiał, że rzeźnik nie zrobi mu nic złego i wytłumaczył, dlaczego schronił się w chlewie. Tamten od strachu przeszedł do śmiechu, co uradowało obolałego franciszkanina. Rzeźnik zaprowadził go do domu i opatrzył chorą nogę. Ten zaś zakonnik, który zostawił towarzysza w potrzebie, biegł całą noc, aż rano zjawił się u pana na Fors i poskarżył się na rzeźnika, mówiąc, że podejrzewa go o zabicie swego towarzysza, bo ten nie uciekł wraz z nim. Ów pan niezwłocznie wysłał kogoś do Grip, aby zbadać, jak to było, kiedy zaś dowiedział się prawdy, uznał, że trzeba się z tego śmiać, a nie płakać. Opowiedział też całe zdarzenie swojej pani, księżnej d’Angouleme, matce króla Franciszka Pierwszego. „Oto jak niedobrze jest podsłuchiwać tam, gdzie nie trzeba, a jeszcze i źle zrozumieć wypowiedziane słowa”.”
Czy jest możliwe, że Paul-Louis Courier wcale nie spędził nocy w chacie węglarzy i nie podsłuchał rozmowy o kapłonach, a całą historię zmyślił, przypomniawszy sobie opowieść z Heptameronu, który jako erudyta i bywalec bibliotek oraz antykwariatów niewątpliwie znał, po czym opisał, ku uciesze własnej i swej adresatki w liście z 1 listopada 1807 roku? Czy opowieść o franciszkanach znał Apollinaire pisząc Trąd?
* * *
Bibliografia:
Małgorzata z Nawarry, Heptameron. Siedemdziesiąt opowiadań, czyli francuski „Dekameron”, przekład Terasa Giermak-Zielińksa, ze wstępem Jana Miernowskiego, red. nauk. Wacław Walecki, Collegium Columbinum, Kraków, 2012 (Biblioteka Tradycji nr 73)
Paul-Louis Courier, Œuvres complètes, texte établi et annoté par Maurice Allem, Paris : Gallimard, 1951. (Bibliothèque de la Pléiade)
Guillaume Apollinaire, Œuvres en prose, t. 1, textes établis, présentes et annotés par Michel Décaudin, Paris, Gallimard, 1977. (Bibliothèque de la Pléiade)
Guillaume Apollinaire, Pisma wybrane, red. Adam Ważyk, PIW, Warszawa, 1980.
Jacek Kowalski [et al.], Dzieje kultury francuskiej, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa, 2005.
Literatura francuska, red. A. Adam, G. Lerminier, E. Morot-Sir, t. II : XIX-XX wiek, PWN, Warszawa 1980.
Julia Hartwig, Apollinaire, (najnowsze wydanie) Świat Książki, Warszawa, 2010.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz