Anne Fadiman szczególnym sentymentem darzy nieudane polarne przedsięwzięcia badawczo-odkrywcze Anglików, nieudaczników i oferm, ale jednocześnie – jak podkreśla – „dżentelmenów w każdym calu”. „Członkowie wypraw uwieńczonych sukcesem – zwierza się Fadiman – nie wydają mi się szczególnie interesujący”, co mąż tłumaczy jej romantyczną naturą. To nie Amundsen, prymus zaliczający kolejne sukcesy podbija jej serce, lecz zamarzający w lodach Arktyki po nieudanej próbie odkrycia Przejścia Północno-Zachodniego członkowie wyprawy sir Johna Franklina, oraz powracający z bieguna, który ktoś już zdążył zdobyć przed nimi, dokonujący żywota z przemęczenia i głodu, zaledwie jedenaście mil od najbliższego składu z prowiantem, kapitan Scott i jego towarzysze.
Wspominając wyprawę tego ostatniego, przedsięwziętą w latach 1910-1912, Fadiman zwraca szczególną uwagę na jej wymiar intelektualny. Z upodobaniem opisuje, jak to zimując przed wyruszeniem w stronę bieguna, brytyjscy polarnicy zbierali się na wykładach będących rodzajem sesji samokształceniowych nazwanych przez Scotta „Universitas Antarctica”, malowali akwarelki, pisali poezje i oczywiście oddawali się lekturze. Fadiman wymienia książki, które towarzyszyły uczestnikom wyprawy. Edward Wilson, kierownik naukowy, wziął ze sobą dzieła Alfreda Tennysona, kapitan Lawrence Oates kilkutomowe studium kampanii napoleońskich w Hiszpanii autorstwa Charlesa Jamesa Napiera. Natomiast szef wyprawy, kapitan Scott – i tu ciekawostka – „wziął ze sobą wybór rosyjskich i polskich powieści”.
Polonicum to frapujące, miło jest bowiem pomyśleć, iż w czasie swej ostatniej wyprawy, drżąc z zimna w śpiworze z renifera sir Robert Falcon Scott mógł czytać przy nikłym płomieniu kaganka z łoju foki Lalkę, Nad Niemnem, albo Krzyżaków. Ale jednocześnie budzi wątpliwości. Bo czy Scott znał język polski i mógł czytać polskie powieści w oryginale? Jeśli tak, to skąd znał, gdzie się nauczył i z jakiego powodu? Byłaby to, przyznajmy, osobliwość, bo iluż wiktoriańskich dżentelmenów nauczyło się języka polskiego, albo w ogóle zainteresowało się naszym krajem i nieistniejącym wówczas państwem? „Czego ci Polacy chcą w Hiszpanii” – irytował się Lloyd George, gdy w czasie konferencji wersalskiej była mowa o Galicji. Biografie Scotta nic o jego znajomości polskiego nie wspominają. Rysuje się tu zatem następująca zagadka bibliograficzna: jakie powieści polskie były w jego czasach dostępne w angielskim tłumaczeniu?
Z pomocą w jej rozwikłaniu, choć na razie tylko częściową, przychodzi fundamentalna praca literaturoznawców z Uniwersytetu Oxfordzkiego zatytułowana The Oxford History of Literary Translation in English. Jej tom czwarty autorstwa Petera France’a i Kennetha Haynesa obejmuje lata 1790-1900 i opiera się na analizie setek zestawień bibliograficznych i tysięcy katalogów wydawniczych z epoki. Dowiadujemy się z niego, że w XIX wieku dostępne po angielsku tłumaczenia dzieł literatur środkowo- i wschodnioeuropejskich można policzyć na palcach jednej ręki. Anglicy trwali w swej splendid isolation także w tej dziedzinie.
I tak, z literatury polskiej były to dwa poematy Mickiewicza (Konrad Wallenrod i Pan Tadeusz), Nieboska komedia Krasińskiego, oraz powieści Sienkiewicza, przy czym te ostatnie, w przekładzie Jeremiaha Curtina, ukazały się w połowie lat 90. XIX wieku w Bostonie. Jeśli więc w pierwszej dekadzie XX wieku na rynku anglojęzycznym nie pojawiły się jakieś nowe przekłady polskich powieści, o czym ewentualnej wiedzy dostarczy dopiero tom piąty The Oxford History of Literary Translation in English, nad którym prace ciągle ponoć trwają, to jako ewentualne lektury Scotta na biegunie, w grę wchodzą tylko Quo vadis oraz Trylogia, i to pod warunkiem, że kapitan ściągnął je sobie zza oceanu.
Wszystko to były dotąd tylko moje spekulacje snute w oparciu o informację z eseju Fadiman. Pora więc zadać pytanie, które w zasadzie powinno się pojawić na początku, mianowicie: co na to źródła, innymi słowy, skąd autorka wzięła informację o lekturach Scotta. I tu pojawia się problem, bo ani sam kapitan w swoich dziennikach, ani inny uczestnik kierowanej przez niego wyprawy na Antarktydę, Apsley Cherry-Garrard w napisanej kilka lat po powrocie do Anglii relacji nic o „powieściach polskich i rosyjskich” nie wspominają. Ba, Scott w ogóle niemal nie porusza tematu książek i czytania. Fadiman pisze, że szef wyprawy i jego ludzie „należeli do gatunku moli książkowych”. Ale obawiam się, że w tym zagarnianiu polarników do własnego klubu jest sporo z romantycznej fantazji autorki.
Kapitan Scott w bazie na Przylądku Evansa, 1911, fot. Herbert G. Ponting, źródło: Wikipedia |
Znane zdjęcie, wykonane przez Herberta G. Pontinga, członka Królewskiego Towarzystwa Geograficznego i oficjalnego fotografa wyprawy, skądinąd autora wielu fantastycznych ujęć antarktycznych krajobrazów, ukazuje Scotta siedzącego w swym kąciku w baraku na Przylądku Evansa z fajką w jednym ręku i piórem w drugim, pochylonego nad stroną dziennika. Po lewej stronie, na ścianach baraku widzimy sześć półek wypełnionych książkami, co stanowi, trzeba przyznać, całkiem sporą, jak na tamtejsze warunki, biblioteczkę. Choć byśmy jednak nie wiem jak fotografię powiększali, nie rozszyfrujemy tytułów na grzbietach, poza może jednym tomem Dictionary of National Biography. Dziennik kapitana też niestety zawartości tych półek nie przybliża.
Na ponad pięciuset stronach Scott tylko dwa razy wymienia tytuły jakichś książek i w obu przypadkach są to relacje z podróży innych polarników, w których zafrapowało go jakieś specjalistyczne zagadnienie. Np.: „Poniedziałek, 19 marca, 1911. W książce Sverdrupa Nowy ląd natrafiłem na wzmiankę dotyczącą zalet podwójnych namiotów”. Słowo books pojawia się pod postacią książeczek do nabożeństwa, których uczestnicy wyprawy odczuwają niedobór oraz przy okazji spisów inwentarza i zawartości bagażu.
Scott poświęca bardzo dużo miejsca opisom codziennych zajęć, którym oddawali się członkowie wyprawy podczas zimowania w bazie na Przylądku Evansa: naprawom sprzętu, doglądaniu psów i syberyjskich koników, rozmaitym badaniom i pracom naukowym, wreszcie posiłkom, szczegółowo też relacjonuje wykłady, które urządzano, ale o lekturze – niemal ani słowa. „Posiłek wieczorny, czyli nasz obiad spożywamy o godz. 6,30; zabiera on nam godzinę czasu. Po obiedzie wszyscy czytają, piszą, grają w różne gry lub też wykańczają swoje prace”. I tyle! O lekturach nic więcej. Z dziennika Scotta wyłania się zatem postać podróżnika, organizatora i amatora zafascynowanego nauką: geologią, biologią, meteorologią, ale na pewno nie mola książkowego.
Nieco więcej o lekturach w zimowej bazie na Przylądku Evansa pisze Apsley Cherry-Garrard. Podaję dłuższy fragment z tej skądinąd świetnej relacji:
„Co do książek, byliśmy nieźle zaopatrzeni w literaturę współczesną i bardzo dobrze zaopatrzeni w dzieła autorów takich jak: Thackeray, Charlotte Bronte, Bulwer-Lytton i Dickens. Z całym szacunkiem dla miłych ofiarodawców wydaje mi się, że literaturą najbardziej odpowiednią do warunków na kwaterze zimowej byłyby dzieła nowszych autorów, takich jak: Barrie, Kipling, Merriman czy Maurice Hewlett. Z pewnością powinniśmy byli zabrać tyle Shawa, Barkera, Ibsena i Wellsa, ile tylko się dało, bo ciąg myśli pobudzonych takimi dziełami i wynikające stąd dyskusje byłyby istnym darem niebios. Nie brakowało natomiast książek o podróżach arktycznych i antarktycznych. Całą ich wyczerpującą bibliotekę podarowali nam sir Lewis Beaumont i sir Albert Markham. Cieszyły się dużym wzięciem, choć tego typu pozycje milej czyta się chyba po powrocie, niż kiedy pędzi się żywot, jaki jest w nich opisywany. Szeroko wykorzystywano je w rozmowach albo wykładach na takie tematy jak: odzież, racje żywnościowe i budowanie igloo. Powoływaliśmy się na konkretne stronice i korzystaliśmy z pożytecznych wskazówek, na przykład dotyczących wewnętrznej powłoki namiotu czy mechanizmu pieca tłuszczowego.
Mówiłem już o znaczeniu map i książek podręcznych, do których zaliczyć trzeba dobrą encyklopedię i słowniki angielskiego, łaciny i greki. Oates zaczytywał się w History of the Peninsular War, innym przypadła do gustu History of Modern England Herberta Paula. Większość z nas znajdowała w rzeczach osobistych na wyprawy saniami nieco miejsca na książkę, która nie ważyła za dużo, a starczała na długi czas. Scott wziął na biegun Browninga, choć tylko raz widziałem go przy lekturze. Wilson zabrał Maurd i In Memoriam Tennysona; Bowers zawsze w obozie miał tyle do uzgodnienia i zanotowania, że raczej nie brał już niczego do czytania. Samotnia okazała się najciekawszą lekturą, jaką miałem przy sobie na saniach, choć przydawała się też poezja, której można się było nauczyć na pamięć i powtarzać przez monotonne godziny codziennego marszu, gdy niezajęty niczym umysł najchętniej myśli o jedzeniu czy wręcz o wyssanych z palca urazach, które mogą stać się zarzewiem niezgody przy nienormalnym napięciu wynikającym ze spędzania całych miesięcy w towarzystwie trzech innych ludzi.
Jeżeli gusta towarzyszy są takie same, najlepiej wybrać wspólnie jedną książkę, która da potem szerokie pole do rozmyślań i dyskusji. Słyszałem, jak Scott i Wilson błogosławią chwilę, w której pomyśleli o wzięciu w pierwszą wyprawę na południe O pochodzeniu gatunków Darwina. Taki jest cel książki na sanie, choć często wolimy, aby lektura, którą czytamy przez pół godziny przed zaśnięciem na kwaterze zimowej, wprowadziła nas na współczesne salony, których frywolności nie znamy i czasem w ogóle nie chcemy poznawać, ale o których czyta się przyjemnie, zwłaszcza gdy ich uroki trwają w ponętnym oddaleniu. Scott, który zawsze zadziwiał mnie ilością pracy, jaką umiał wykonać bez widocznego wysiłku, był bez wątpienia siłą napędową ekspedycji: w baraku zajmował się organizacją i analizą całej masy liczb. Bardzo interesował się pracą naukową stacji, a przy okazji pisał artykuł na jakiś zawiły temat. Lubił fajkę i dobrą książkę: Browninga, Hardy’ego (Tess należała do jego ulubionych), Galsworthy’ego. Był w serdecznej zażyłości z Barriem.”
Jak zatem widać, o powieściach polskich czy rosyjskich, ani słowa. Ba, w ogóle brak tu prawie autorów innych, niż angielscy. Gdy T. Griffith Taylor w swej relacji porusza kwestię lektur i zdarzy mu się wspomnieć autora francuskiego, to ze stosownym sarkazmem. Żeby nie umknął, wzmiankę podaję w oryginale: “That evening we discussed literature. P.O. Evans disliked Dickens and Kipling, whom Debenham and I enjoy thoroughly. He preferred a well-known foreign writer whose name he very sensibly pronounced Dum-ass.”
* * *
Dziennik sir Roberta Falcona Scotta miał kilka polskich wydań. Pierwsze, dwutomowe, zatytułowane Dziennik wyprawy kapitana Scotta ukazało się już w rok po publikacji oryginału, w „Bibliotece Dzieł Wyborowych” (Warszawa, 1914) w przekładzie A. Morżkowskiej. Wznowione zostało ono później w latach trzydziestych. Oba pojawiają się od czasu do czasu w antykwariatach. Po wojnie przekład Ignacego Bukowskiego zatytułowany Ostatnia wyprawa Scotta, w jednym tomie, opublikowało wydawnictwo „Sport i Turystyka” (Warszawa, 1960). Korzystałem właśnie z niego, oraz z podstawy tego przekładu, czyli dwutomowej edycji zatytułowanej Scott’s last expedition... wydanej w 1913 roku w opracowaniu Leonarda Huxleya i dostępnej w formie elektronicznej na stronie Biodiversity Heritage Library, a także edycji współczesnej: Journals: Captain Scott's Last Expedition wydanej w serii “Oxford World’s Classics” w opracowaniu Maxa Jonesa (Oxford, 2008). Relacja Apsleya Cherry-Garrarda pod tytułem Na krańcu świata. Najsłynniejsza wyprawa na biegun południowy ukazała się w przekładzie Jacka Spólnego (Poznań, 2012). Esej Anne Fadiman pochodzi ze zbioru Ex libris. Wyznania czytelnika, tłum. Hanna Pustuła, Paweł Piasecki, Świat Literacki, Izabelin, 2004.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz