Rok 1954. Nicolas Bouvier jest na Cejlonie. Dotarł tam po dwóch latach włóczęgi przez Bliski Wschód, Kaukaz, Indie. Mieszka w obskurnym hotelu, wynajmuje pokoik za jedną rupię dziennie. Zaraz po przyjeździe kilka dni spędził w szpitalu. „Złapał pan dziwnego mikroba” – stwierdził lekarz. Bouvier ma gorączkę i jest osłabiony, czasami wymiotuje. Urzędnik z Alliance Française odrzucił jego propozycję wykładów na temat wybitnych pisarzy francuskich. Perspektywa zarobienia kilku groszy, na którą Bouvier liczył, ulotniła się. Ma środki najwyżej na miesiąc, musi żyć skromnie. Żywi się bananami i herbatą z mlekiem. Wilgoć, upał i niepokojąca atmosfera wyspy, siedziby magów i demonów, wysysają z niego całą energię. Zbliża się pora monsunowa. Bouvier pierwszy raz w tej podróży zaczyna się lękać o jutro.
Właśnie dostał list od matki, który go zirytował. Na dwóch stronach opisuje skomplikowane relacje z nią. Psychoterapeuta miałby robotę. Wieczorem wystawia krzesło na balkon i ogląda zachód słońca. Gdy robi się ciemno schodzi na dół i przez kilka godzin w świetle latarki obserwuje mrówki, termity, kraby i skorpiony mordujące się w beznamiętnej, systematycznej, odwiecznej jatce Natury. Zmęczony zasypia na chodniku przed hotelem.
Nicolas Bouvier, Ryba-Skorpion, przeł. Andrzej Frybes, Noir Sur Blanc, Warszawa, 1999.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz