środa, 31 sierpnia 2022

Książki w plecaku, wersy w pamięci

W szkicu zatytułowanym Podróż ekscentryczna, zamieszczonym w ostatnim numerze „Przekroju”, Maciej Świetlik pisze o Patricku Leigh Fermorze, autorze wydanej niedawno wreszcie u nas w tłumaczeniu Ewy Ledóchowicz, kultowej książki Czas Drogi: „Młodziutkiemu amatorowi przygód towarzyszył wyłącznie plecak z wyprawy na Athos pożyczony od jednego z towarzyszy Byrona i egzemplarz The Station.” Jest to informacja tyleż efektowna, co zupełnie nieścisła. Autor próbuje w swym omówieniu powiązać dwóch angielskich pisarzy-podróżników i stąd jednemu wciska do plecaka legendarną książkę drugiego, dodatkowo słowem „wyłącznie” potęgując efekt rzekomej inspiracji. Dla zabiegu tego nie ma jednak pokrycia w źródłach. Nie wykluczam, że The Station się w plecaku Leigh Fermora znalazła, jednak on sam nic o tym w swej książce nie wspomina.

Opisując kompletowanie ekwipunku na wyprawę pisze za to, że poza odzieżą kupioną w sklepie Milleta na Strandzie, spakował „stare wydanie antologii poezji Oxford Book of English Verse”. Nie była to, trzeba dodać, jedyna książka, jaką ze sobą zabierał. „Moją konwencjonalną biblioteczkę podróżną – pisze dalej – dopełniał tom pierwszy dzieł Horacego w wydaniu Loeba”. Egzemplarz ten podarowała mu matka, zresztą zgodnie z jego specjalnym życzeniem. Na wklejce wpisała własne tłumaczenie kilku wersów z wiersza Petroniusza, zaczynającego się od słów: „Opuść swój dom, o młodości, i szukaj obcych brzegów…”, które skądinąd Leigh Fermor wykorzystał jako jedno z mott swej książki.

Zwracam uwagę na ten drobiazg, gdyż echa wymienionych książek, zdają się pobrzmiewać w opowieści podróżnej Leigh Fermora znacznie donośniej niż lektura osławionej książki Byrona. Owszem, wspomina on o niej wzmiankując Konstantynopol jako końcowy cel swej podróży i przyznaje, że ukształtowała jego wyobrażenie tego miasta, w nawiasie dodając: „poznałem nawet autora tej książki i spędziłem z nim chwilę w rozbrzmiewającym saksofonem, mrocznym jak Tartar klubie nocnym, teraz już zamazanym w pamięci”. Jednak czy wzmianka ta jest wystarczająca by przyjąć sugestię, iż „być może – jak pisze Maciej Świetlik – gdyby w 1933 r. 18-letni Patrick Leigh Fermor nie spotkał Roberta Byrona w jednym z zadymionych londyńskich klubów, sam nigdy nie zostałby podróżnikiem i pisarzem.”? Mam wątpliwości.

Tym bardziej, że, co ciekawe, Artemis Cooper w biografii Leigh Fermora (Patrick Leigh Fermor. An adventure, London, 2012, s. 38) pisze, iż fragmenty dziennika pisarza dotyczące lektury The Station Byrona podczas pobytu w klasztorze St. Panteleimon na Athos zdają się sugerować, że czytał on wówczas tę książkę po raz pierwszy. Wyglądałoby więc na to, że wbrew późniejszej legendzie i wzmiance w Czasie drogi powstałym przecież blisko pół wieku po wyprawie, Leigh Fermor w ogóle nie znał książek Byrona przed wyruszeniem do Europy i być może spotkawszy pisarza w londyńskim klubie nie wiedział z kim ma do czynienia.

Swoją drogą, spakowanymi książkami Leigh Fermor długo się nie nacieszył. Z lektury Czasu drogi wynika, że o „wysmagany wiatrem, spłowiały od macedońskiego słońca i przesiąknięty maną” plecak Marka Ogilviego-Granta towarzyszący tamtemu dekadę wcześniej w czasie podróży na Athos z Robertem Byronem, student Leigh Fermor troszczył się bardzo umiarkowanie. Po przybyciu do Monachium zostawił go beztrosko na łóżku w schronisku młodzieżowym i udał się do jednej z miejscowych Bierhalle, gdzie na skutek spożycia gargantuicznej ilości mieszanki piwa i sznapsa pitej na pusty żołądek, po prostu, co tu dużo mówić, urwał mu się film. Gdy rano skacowany wrócił do schroniska, legendarnego plecaka i całej jego zawartości oczywiście już nie było. Podróżnicza relikwia przepadła zatem na zawsze ledwo po miesiącu wędrówki.

Napotkani po drodze dobrodzieje próbowali wynagrodzić stratę. Na strychach zamku barona Rheinharda von Liphart-Ratshoffa pod Monachium, gdzie Leigh Fermor znalazł gościnę, wyszukano dlań i plecak i odzież na zmianę, przede wszystkim jednak książki, a wśród nich piękny egzemplarz poezji Horacego.

„[Baron] włożył mi do ręki mały tom w formacie duodecimo – Ody i epody, pięknie wydrukowane na cienkim papierze w połowie siedemnastego wieku w Amsterdamie, oprawione w twardą, zieloną skórę z tłoczonymi złotymi literami. Skóra na grzbiecie wyblakła, ale kolor przedniej i tylnej okładki żył jak kolor trawy po deszczu. Książeczka otwierała się i zamykała niczym chińska szkatułka. Strony miały złocone krawędzie, zakładka ze spłowiałego szkarłatnego jedwabiu układała się w długie S na ukos przez tekst, opatrzony ślicznymi sztychowanymi winietami: były tam rogi obfitości, liry, fujarki, wianki oliwne, laurowe i z mirtu. Małe mezzotinty przedstawiały Forum i Kapitol oraz wyimaginowane krajobrazy sybińskie; widniał na nich Tibur, szczyt Lucretilis, źródło banduzyjckie, góra Soracte, Wenuzja.” 

Trudno nie zauważyć, że mało który krajobraz widziany w podróży, mało która napotkana postać, zasłużyły sobie u Leigh Fermora na równie pełen uczucia i zainteresowania opis, co ten egzemplarz poezji Horacego. Do wrażenia tego powrócę za chwilę.

Wędrowcy wszystkich czasów, powiada Jerzy Stempowski w szkicu Śpiew podróżnego, mają zwyczaj śpiewać. „Są pieśni żołnierzy, pieśni pasterzy wędrujących przez pustkowia na nowe wypasy, pieśni marynarzy, pieśni pielgrzymów idących na południe przez skaliste przełęcze. Niepewni drogi śpiewają pieśni swojego kraju.” Patrick Leigh Fermor w Czasie drogi potwierdza tę zasadę. „Na prostych odcinkach drogi, – pisze – wśród powoli zmieniającej się scenerii, pomagał mi śpiew; a kiedy kończył się repertuar piosenek, ratowałem się poezją.” I tu następuje pięciostronicowe wyliczenie zasobu podręcznej, przechowywanej w pamięci, biblioteczki Leigh Fermora, obejmującej dziesiątki tytułów, przez autora określanej, z fałszywą, jak to bez wątpienia trzeba postrzegać, skromnością jako „ubożuchna”.

Jako że sam pamiętam jedynie i to z pewnymi lukami, kilka fragmentów wierszy Brzechwy, opis puszczy z Pana Tadeusza, bajkę Wilczki Krasickiego oraz pierwszy akapit Wojny galijskiej, czterojęzyczna biblioteka poezji, którą miał w głowie Leigh Fermor wprawiła mnie w absolutne osłupienie. Przypomniało mi się przy okazji jak o konsolacyjnej mocy zapamiętanych wersów odtwarzanych z pamięci w kryjówce przemytników w górach pisał w liście do ojca (motyw ten wykorzystał później w eseju-opowiadaniu Księgozbiór przemytników) Jerzy Stempowski: „Tam spędziłem resztę zimy. Przez 35 dni kolej nie chodziła, nafty zabrakło, siedziałem więc w ciemności, przypominając sobie wszystkie wiersze i wszystkie symfonie i koncerty, jakie pamiętałem. Niektóre wiersze są niby deski ratunku, które niesie się przez całe życie w pamięci do miejsca naufragium.”

Leigh Fermor jest po angielsku wstrzemięźliwy i wystrzega się osobistych zwierzeń. Nie omijają go jednak przecież, jak się domyślamy, znane każdemu podróżnikowi uczucia niepokoju, obcości i osamotnienia. W tym przywołaniu osobistej biblioteczki pamięci i opisie jej odtwarzania podczas wędrówki, odnajdujemy zatem jakże budzący sympatię gest dodawania sobie otuchy. „Śpiew podróżnego – pisze Stempowski – jest gestem symbolicznym, mającym bronić go od nieznanego, niewymownego. Wykonujący go nie cofa się przed wielką przygodą, lecz stara się ją opanować, pozostać w niej sobą.”

Ale według mnie, podobnie jak przywołany wyżej opisu tomiku Horacego, jest świadectwem czegoś jeszcze, pokazuje jakby w soczewce pewną istotną właściwość tej podróżnej prozy. Otóż Czas drogi sprawia wrażenie jakby autor wędrował nie tyle w konkretnym momencie historycznym, lecz w jakimś własnym czasie mitycznym, obejmującym różne, nakładające się na siebie epoki dziejowe. Jakby przemierzał nie tylko Europę realną początku lat trzydziestych, lecz Europę z własnej wiedzy i wyobrażeń, której obraz ukształtowały dziecięce czytanki i niezliczone, zachłannie pochłaniane młodzieńcze lektury.

To książka napisana przez człowieka, który tyleż opisuje obserwowany świat, co może przede wszystkim rozpoznaje w nim różnorodne, z reguły mające odległą metrykę historyczną elementy swego własnego świata wewnętrznego, a jest to po prostu świat kultury wykształconego według standardów sprzed ponad wieku Europejczyka. Poszczególne etapy podróży zdają się być dla niego tylko pretekstem do snucia erudycyjnych, choć uroczo dyletanckich rozważań i przywoływania z pamięci książek i obrazów.

Widząc ciemne wieże jednego z naddunajskich zamków Leigh Fermor przywołuje postać sir Rolanda i słyszy dęcie w rogi, wchodząc do noclegowni w Wiedniu widzi postacie z ryciny Dorégo. Nie interesuje się w ogóle, o czym pisze otwarcie, polityką, średnio też go zajmują bieżące wydarzenia. Woli zagłębić się w losy Ryszarda Lwie Serce albo rozprawiać o zwycięstwach i klęskach Odoakra, genealogii arystokracji dawnej monarchii Habsburgów, nazewnictwie ziemiańskich tytułów, pochodzeniu Kwewów i Markomanów albo o figurze lancknechta i o tym w jaki sposób sztuka późnego średniowiecza wchłonęła motywy renesansowe.

Gdy spotyka holenderskich wieśniaków, to widzi postacie z obrazów Bruegla, gdy gości u austriackich hrabiów i baronów, to widzi w nich modele Velasqueza. Gdy idzie wzdłuż Renu, więcej nam powie o Nibelungach, wędrówkach ludów, rzymskich legionach, krucjatach i wojnie trzydziestoletniej niż powiedzmy o tym, jak do wsi niemieckiej wdziera się nowoczesność. Wszędzie dostrzega relikty przeszłości, w krajobrazach widzi detale znane ze średniowiecznego malarstwa i starych rycin. Opis architektury i zdobień klasztoru w Melku zajmuje trzy strony, wzmianka o dworcu kolejowym w Wiedniu jedno zdanie.

Autor literatury podróżniczej Robert Macfarlane deklaruje, że po pierwszej lekturze Czasu drogi „poczuł go w nogach”. Ja, mówiąc szczerze, przede wszystkim poczułem powiew biblioteki.

* * *

Patrick Leigh Fermor, Czas drogi. Pieszo do Konstantynopola. Z Hoek van Holland nad środkowy Dunaj, przełożyła Ewa Ledóchowicz, ArtRage & Książkowe Klimaty, Warszawa-Wrocław, 2021. Jako winietę wykorzystałem zdjęcie paszportowe autora z 1934 roku, wykonane w Monachium w dniu utraty plecaka ; źródło: Artemis Cooper, Patrick Leigh Fermor. An adventure, London, 2012.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz