„Z ulicy Browarnej, której ubogie i ludne domki przypominały bardziej małe miasteczko powiatowe niż Warszawę, skręciliśmy w Oboźną, wznoszącą się stromo na skarpę. Chodnik oddalał się w tym miejscu od pochyłej jezdni i prowadził, wzdłuż kilku drewnianych domów, do fontanny bijącej pod samą skarpą.”
Pojęcie o tym, co ma na myśli Stempowski, może dać fotografia przedstawiająca odcinek ulicy Gęstej pomiędzy Browarną a skarpą, z rysującym się w tle kościołem Wizytek, wyłożoną brukiem i częściowo zabudowaną przekrzywionymi drewnianymi chatami. Pochodzi ona z 1935 roku, widać więc, że przez ponad trzy dekady charakter okolicy nie zmienił się wiele.
Ulica Gęsta ok. 1935, źródło: „Stolica”, nr 6/2007 |
Ulica Oboźna, lata 20, źródło: Polona |
„Naprzeciw fontanny stał żółty niski budynek z jasną sutereną, gdzie mieściła się pracownia znanego wówczas grafika Feliksa Jabłczyńskiego. W początku dwudziestych lat Jabłczyński, zaliczany do oryginałów warszawskich, ukazywał się czasami w Małej Ziemiańskiej.” Był to oryginał zaiste, w 1901 roku z reguły przesiadujący w kawiarni „Udziałowa”, której bywalców tak opisywała Karolina Beylin:
„Większość z nich w czarnych długich pelerynach, wielkich czarnych kapeluszach, halsztukach zamiast krawatów. Przewodniczył im malowniczo wyglądający Feliks Jabłczyński, tak właśnie ubrany, w bufiastych spodniach, związanych u kostek. Była to ciekawa postać. Geolog, grafik, wynalazca nowego rodzaju akwaforty i powieściopisarz w jednej osobie znany był ze swoich dziwactw. Przyjaciele nazywali go Felusiem, a najbliższy przyjaciel, młody fizyk i autor dramatyczny, szczuplutki, ciemnowłosy Bruno Winawer mówił o nim żartobliwie „Mefistofeluś”. „Feluś” mieszkał w swej pracowni na strychu w kamienicy na Nowym Świecie, na dole mieścił się tak zwany „scating ring”, gdzie jeżdżono na wrotkach. Ci, którzy byli w owej pracowni, do której wchodziło się po krętych żelaznych schodach, mówili, że całym umeblowaniem jest tam tapczan, żelazny piecyk, stół na kozłach z desek, oraz kocioł, w którym gotował obiad na cały tydzień. Poza tym na podłodze stosy książek i obrazów. Był on w „Udziałowej” jednym z trzech gości, siedzących zawsze przy jednym stoliku, nazywanych przez bywalców „Radą Trzech”. Dwaj pozostali to rubaszny filozof, sypiący wspaniałymi kawałami, Franciszek Fiszer, zwany powszechnie Francem, i malutki poeta Bolesław Leśmian. „Feluś” prowadził z nimi najczęściej rozmowy na temat ostatnich prądów w sztuce: nie uznawał on kubistów ani surrealistów. Nazywał ich krótko „pokraciści”.”
Jan Gondowicz przybliża z kolei kulinarną kreatywność artysty. „Feliks Jabłczyński, akwaforcista sprzed wieku, który pierwszy użył do celów graficznych wyżymaczki, rył pierwszy w ceracie i pierwszy tłoczył odbitki z utwardzonego klejem piasku, a w wolnych chwilach pisywał ironiczne short stories, był dziwakiem nie lada. Wynalazł elektryczny przyrząd do gaszenia świecy, nieschnące farby olejne i mydło do nadpsutego mięsa. Obiady zwykł pichcić raz na tydzień w saganie, gdzie wrzucał, co popadło. „Wygoda! – tłumaczył Jerzemu Zarubie. – Mam na przykład dziś apetyt na rybę. Poszperam w garnku i mam rybę. Chcę wieprzowinę. Mam. Chcę zupę, mam zupę”. A w razie wątpliwości dodawał majeranku” .
Potrawa warzona przez Jabłczyńskiego przypomniała mi japońskie chanko, danie jednogarnkowe przygotowywane na bazie rosołu z kury i wodorostów, zawierające kawałki kurczaka, wołowiny, ryb, tofu, krewetek oraz warzyw, podawane z makaronem i ryżem. Solidny ów Eintopf, jak pisze nieodżałowany Anthony Bourdain w książce Świat od kuchni, jest ponoć do dziś podstawowym składnikiem diety zawodników sumo. Czyżby kolejne z licznych świadectw fascynacji Japonią wśród naszych dekadentów?
Najciekawsze prace graficzne Jabłczyńskiego, aż proszące się o osobne omówienie, przedstawiają imaginacyjne budowle, przez których transparentne fasady przezierają niesamowite, wykrzywione twarze i wybałuszone oczy, niczym na rysunkach Odilona Redona. Ale artysta miał też okresy hołdowania realistycznej akuratności i pozostawił szereg tradycyjnych w robocie i ujęciu prac, między innymi wizerunek ówczesnej ulicy Oboźnej.
Feliks Jabłczyński, Ulica Oboźna, plansza z teki Warszawa. XX autolitografii, 1916, źródło: Cyfrowe MNW |
„Od fontanny – pisze dalej Stempowski – drewniane schody wznosiły się na skarpę. Chodnik łączył się tam znów z jezdnią i prowadził do wąskiej uliczki, biegnącej między dwoma rzędami wysokich domów bez drzwi wejściowych. Tym wąskim przesmykiem Oboźna wychodziła na Nowy Świat naprzeciw pałacu Staszica, który w tych czasach miał pseudobizantyńską czekoladową fasadę ze złotą banią na wierzchu. Gdy miałem więcej czasu, szedłem inną drogą, przez Sewerynów, gdzie dwa razy na tydzień odbywał się targ. Ciche zazwyczaj ulice pokrywały się w te dnie szeregami straganów, wśród których panował małomiasteczkowy, jarmarczny ruch.”
Powstałe w latach 40. XIX wieku targowisko na Sewerynowie nazwę swą wzięło od imienia hrabiego Seweryna Uruskiego, ówczesnego właściciela tamtejszych gruntów. Na jego zamówienie architekt Franciszek M. Lanci zaprojektował halę targową przy ulicy Aleksandria (dziś Kopernika) istniejącą do lat 30. XX wieku. Tak się składa, że w Muzeum Warszawy zachowały się dwie fotografie wykonane w 1908 roku przez Wiktora Gomulickiego przedstawiające targ na Sewerynowie, znakomicie oddające jego atmosferę.
Targ na ulicy Sewerynów, fot. Wiktor Gomulicki, ok. 1908, źródło: Muzeum Warszawy |
Targ na ulicy Sewerynów, fot. Wiktor Gomulicki, ok. 1908, źródło: Muzeum Warszawy |
Stempowski pisze: „W jednym miejscu, na drągach opartych na kozłach wisiały rzędy gotowych ubrań. Kupujący rozbierali się na ulicy, składali swe łachmany na bruku i przymierzali nowe ubrania. Pewnego razu zobaczyłem tam Feliksa Brodowskiego, zapomnianego dziś pisarza, którego widywałem u mojego ojca. Z blond brodą i bardzo poważną miną Brodowski w białej koszuli i takichże długich kalesonach przymierzał garnitur koloru gniadego.”
Stempowski jest mistrzem niedopowiedzenia, często pokazuje więcej niż się na pierwszy rzut oka wydaje. Wiadomo, że gotowe ubrania na targowiskach kupowali najubożsi, których nie stać było na usługę krawca czy zakupy w sklepach albo większych magazynach towarowych. Z Pamiętników Stanisława Stempowskiego, wiemy, że Feliks Brodowski przez jakiś czas żył jak włóczęga, a nawet gdy już zarabiał pisaniem, niezbyt sobie radził z codzienną egzystencją. Wyciągnięty w pewnym momencie z jednej ze stołecznych noclegowni przez Stempowskiego i zatrudniony najpierw w „Prawdzie” a później w „Ogniwie” pisał utwory literacko słabe, skażone, jak zaznacza autor Pamiętników, manierą Świętochowskiego, ale społecznie zaangażowane, ukazujące biedę i niesprawiedliwe stosunki międzyludzkie.
W tym fragmencie jednak chcę zwrócić uwagę na skłonność Jerzego Stempowskiego do pewnego typu poetyki, często przy lekturze jego tekstów umykającej. W niewinne i błahe z pozoru wspomnienie z dzieciństwa wpleciony jest tu bowiem obrazek obyczajowy naznaczony humorem, ale też pewną nutą rubasznej złośliwości. Cóż bowiem widzimy? Oto w tłumie, tu i tam, stoją postacie na wpół rozebrane, przyłapane podczas intymnej, jak by nie było, czynności przymierzania garderoby. Pisarzowi Brodowskiemu zapewne jest to i było najzupełniej obojętne, ale dzięki wspomnieniu Stempowskiego zapamiętany został nie z racji swoich utworów, lecz stojący w samych kalesonach na targu na Sewerynowie.
Jarosław Zieliński w artykule „Ciuchy” na Sewerynowie na łamach „Stolicy” (nr 3/2012) pisał, iż targ odzieżowy odbywał się w niedziele, a więc w dni wolne od nauki, co by oznaczało, że Stempowski nie mógł sobie umilać przezeń drogi do szkoły. Być może więc eseistę zawiodła w tym miejscu pamięć, podobnie zresztą, jak chwilę dalej, gdy pisze: „Na Nowym Świecie siadałem do konnego, miniaturowego tramwaju numer 6, jadącego na plac Grzybowski. Kurs ten kosztował trzy kopiejki.”
Koszt biletu się zgadza, ale jak podaje Przewodnik po Warszawie wydawnictwa A. Orłowskiego i T. H. Nasierowskiego z 1901 roku, warszawskie tramwaje nie były wówczas oznaczone numerami, lecz kolorami. „Na daszku każdego wagonu – czytamy w przewodniku – umieszczone z boków długie tablice, wskazujące kierunek danego tramwaju, na środku zaś mniejsza tablica z oznaczeniem stacji krańcowych danego kursu oraz barw, któremi różnią się od siebie poszczególne linie.”
Jak wyglądał taki tramwaj możemy zdobyć pojęcie znów dzięki przechowywanym w Muzeum Warszawy fotografiom autorstwa Wiktora Gomulickiego, pochodzącym dokładnie z tego okresu, z 1904 roku. Jednak zidentyfikować linię tramwajową, z której mógł korzystać Stempowski jest trudno, bo wygląda na to, iż żadna z wymienionych w przewodniku nie łączyła bezpośrednio Nowego Światu z Placem Grzybowskim. Mam pewne podejrzenia co do przyczyn tego stanu rzeczy, o czym za chwilę.
Tramwaj konny na Krakowskim Przedmieściu, fot. Wiktor Gomulicki, ok. 1904, źródło: Muzeum Warszawy |
„Plac Grzybowski – pisze dalej Hostowiec – był jednym z głównych ośrodków dzielnicy handlowej. Bruk w niej zdawał się być zawsze mokry, pokryty czarnym, lepkim, nieustannie deptanym błotem. W domach otaczających plac mieściło się kilkadziesiąt małych sklepików handlujących towarami łokciowymi, bławatnymi, obuwiem, owocami, narzędziami dla rzemieślników, itd. Na placu i otaczających ulicach panował nieustanny ruch. Środkiem jezdni pokrytej granitową kostką, jechały ciężkie wozy z węglem i towarami, chodnikiem płynęła cała rzeka spieszących się ludzi.”
Wiadomo, że ciągłość życia w Warszawie została przerwana w sposób dramatyczny i niemal całkowity, dlatego każde jej, najdrobniejsze choćby świadectwo, odnotowuje się z radością i pewną ekscytacją. W początku XXI wieku mieszkałem jakiś czas przy ulicy Siennej, a potem na Bagnie, często przechodziłem więc przez plac Grzybowski. W jakiejś mierze jego charakter nie zmienił się względem opisu Stempowskiego sprzed wieku. Otóż w domach otaczających plac nadal mieściły się liczne sklepiki, głównie z narzędziami, częściami mechanicznymi, hydraulicznymi, gwoździami, śrubami, rurami, farbami i lakierami. Szybko postępująca obecnie gentryfikacja okolicy sprawia, że dziś nie ostał się już chyba żaden. Zastąpiły je siedziby banków, ekskluzywne kawiarnie i sklepy z winem.
Kościół Wszystkich Świętych na pl. Grzybowskim ok. 1899, fot. Maurycy Pusch, źródło: Polona |
„Z placu Grzybowskiego parę minut tylko dzieliło mnie od szkoły, mieszczącej się w obszernym i jasnym, a jednak nieco ponurym budynku z ciemnego kamienia.” – kończy Stempowski część topograficzną swego eseju. Przez długi czas, zresztą zgodnie z wcześniejszą informacją z tekstu: „naukę miałem zacząć w klasie wstępnej szkoły zgromadzenia Kupców na Walicowie”, myślałem, że zdanie to odnosi się do trasy ulicą Twardą w stronę skrzyżowania Prostej i Waliców, oraz stojącego tam gmachu Szkoły Zgromadzenia Kupców, znanego z licznych przedwojennych fotografii.
Sęk w tym, że reprezentacyjny ten budynek w stylu florenckiego renesansu, projektu Edwarda Goldberga, został wzniesiony dopiero w 1905 roku, a szkoła przeniosła się doń w 1906, czyli wtedy, gdy Stempowscy wyprowadzili się już z Warszawy do Winikowic. W 1901 roku zaś, siedziba szkoły mieściła się przy Złotej 51, blisko skrzyżowania z Wielką, czyli w okolicy dzisiejszych Złotych Tarasów. Stempowskiego znów zatem chyba zawiodła tu pamięć.
Tych błędów i zaćmień jest w Dzieciach Warszawy na tyle dużo, że mam podejrzenie, iż cała opisana tu trasa z Powiśla na Waliców odbyta we wrześniu 1901 roku jest nie tyle wspomnieniem, co raczej konstrukcją Jerzego Stempowskiego. Potwierdza to prześledzenie warszawskich adresów rodziny Stempowskich z tego okresu, dokonane na podstawie Pamiętników Stanisława Stempowskiego. Ktoś zapytać może w tym miejscu: ale dlaczego zaufać mamy bardziej ojcu niż synowi? Odpowiedź jest prosta, Stanisław przez całe życie był bibliotekarzem.
Jest to tylko częściowo uwaga humorystyczna. Na szali leży w końcu ocena wiarygodności źródła historycznego. Zatrudnienia zawodowe szły w tym przypadku w parze z temperamentem, skłonnościami i cechami osobowości. Stanisław Stempowski był skrupulatny, zorganizowany, pedantyczny. Prowadził dziennik, robił notatki, i to na nich, nie jedynie na pamięci, oparł swe pisane po wojnie pamiętniki. Własne archiwum domowe miał wzorcowo zorganizowane, dbał też przez lata o archiwum i bibliotekę Marii Dąbrowskiej, o czym ta kilka razy z rozrzewnieniem wspomina w dziennikach oraz listach do Jerzego.
A zatem, „przyjechaliśmy – pisze Stanisław – na stałe do Warszawy jesienią 1897 roku i zamieszkaliśmy we troje z Jurkiem (Hub został u babci w Hucie) w trzech bardzo skromnie umeblowanych pokojach przy ul. Żurawiej 19, na I piętrze”. Później, zapewne na początku roku 1900, rodzina przeniosła się do mieszkania w kamienicy przy Alejach Jerozolimskich 37. Adres ten podaje Stempowski kilkakrotnie wzmiankując wizyty przyjaciół i współpracowników z „Prawdy”. Na drugim piętrze mieszkała matka Marii Stempowskiej, zwana w rodzinie „babcią krakowską”, z kuzynką Felicją. To do niej – co Stanisław zabawnie opisuje – przeniesieni zostali na pewien czas Jerzy i Hubert, toczący bitwy na poduszki i przewracający nocniki, gdy 3 kwietnia 1901 roku urodził się najmłodszy syn Stempowskich, Pawełek. Piętro trzecie zajmowały natomiast niejakie panny Boguskie, kuzynki Bolesława Prusa. „Spotykałem go często na schodach, – wspomina Stanisław – jak szedł biedaczysko trzymając się ściany i zwrócony do niej twarzą, żeby nie widzieć przestrzeni za poręczą.”
Kilka lat po śmierci Stanisława, Maria Dąbrowska wspomniała w dzienniku (4 maja 1959) swój udział w zebraniu redakcji „Dialogu”, które odbywało się w domu przy Alejach Jerozolimskich 37 (budynek ten zburzony został ostatecznie w latach 60., na jego miejscu stanął później hotel „Forum”). Pisarka przypomina sobie, że to tam mieszkał Stanisław Stempowski, nie jest tego jednak do końca pewna i postanawia rzecz sprawdzić w Pamiętnikach. Uczyniwszy to, pisze dalej: „Stempowscy mieszkali owszem w tym domu, ale na czwartym piętrze, a redakcją „Ogniwa” był pokój, wynajęty na Hożej 36. W 1903 przenieśli się na Żurawią 17 (III piętro) i tam też przeniosła się redakcja „Ogniwa”.”
Kolejnym adresem warszawskim rodziny była więc znowu Żurawia, tym razem numer 17. Mieszkania tego Stanisław Stempowski omal nie puścił z dymem, co opisuje z rozbrajającą beztroską jako „zabawny przypadek”, który jednak przyspieszył, jak zaznacza, kolejną przeprowadzkę, tym razem na ulicę Lipową. Leon Niemyski, przedsiębiorca i wydawca pisma „Ogniwo”, które Stempowski ze Stanisławem Posnerem założyli w 1903 roku, wybudował tam dom, w którym poszczególne lokale przeznaczył na redakcję pisma i mieszkania dla siebie oraz współpracowników. Miało to miejsce w lipcu 1904 roku. Dopiero zatem wówczas, czyli trzy lata po opisanym w Dzieciach Warszawy spacerze, Stempowscy znaleźli się na Powiślu. Jerzy jednak do szkoły już wówczas nie chodził. Wybuchł strajk szkolny, władze carskie zamknęły „Ogniwo”, a Stempowscy kilka miesięcy później przenieśli się do majątku Winikowice na Podolu.
Wygląda więc na to, że Hostowiec wspominając ponad pół wieku później swoje pierwsze dni w szkole to i owo pokiełbasił, albo świadomie popuścił wodze fantazji i opisaną w Dzieciach Warszawy w początkach XX stulecia swoją pierwszą drogę do szkoły skompilował z różnych wspomnień i opisów dziecięcych spacerów z tamtego czasu.
* * *
Korzystałem z:
Jerzy Stempowski, Dzieci Warszawy w początkach XX stulecia, (w:) Eseje dla Kassandry, Gdańsk, 2005.
Stanisław Stempowski, Pamiętniki (1870-1914), wstęp Maria Dąbrowska, Wrocław, 1953.
Karolina Beylin, W Warszawie w latach 1900-1914, PIW, Warszawa, 1971, (Biblioteka Syrenki).
Jan Gondowicz, Śwarnetyka, (w:) Duch opowieści, Nisza, Warszawa, 2014.
Anthony Bourdain, Świat od kuchni. W poszukiwaniu posiłku doskonałego, tłum. Jacek Środa, Warszawa, 2011.
Przewodnik po Warszawie z dokładnemi planami miasta, okolic oraz Teatrów Rządowych, Wydawnictwa A. Orłowskiego i T. H. Nasierowskiego, Warszawa, 1901.
Jarosław Zieliński, „Ciuchy” na Sewerynowie, „Stolica”, nr 3/2012.
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. III, 1955-1959, wybór, wstęp i przypisy Tadeusz Drewnowski, Warszawa, 1996.
Fotografia wykorzystana w winiecie pochodzi ze zbiorów Gabinetu Rękopisów BUW, źródło: Anna Wirkus, Stempowscy. Historia rodziny w fotografiach
Ależ uczta. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńO Feliksie Jabłczyńskim wspomina też Antoni Słonimski w "Popiele i wietrze". Niestety nie mogę teraz znaleźć swojego egzemplarza (wrrr, remont!) z rysunkami Feliksa Topolskiego i sprawdzić, czy przywołuje go na jednym oddechu z gromadą "warszawskich dziwaków" - Bazewiczem, Baytlem, Cyjanem i Szustrem, czy też w jakimś innym kontekście.
OdpowiedzUsuńKamienica Panczakiewicza (Al. Jerozolimskie 37) piękna!
OdpowiedzUsuńStrona warszawa1939.pl podaje, że budynek przylegał do hotelu Polonia, więc to raczej przeciwległy róg - tam, gdzie hotel Metropol:)
Dziękuję za komentarze!
OdpowiedzUsuń