piątek, 29 stycznia 2016

Morze

Albert Camus uważał, że krajobraz miewa właściwości lecznicze. Chciał napisać historię człowieka współczesnego uleczonego z rozdarć samą tylko długą kontemplacją pejzażu. Fragmenty notatnika z lat wojny, które spędził wraz z przyjaciółmi na algierskim wybrzeżu mogłyby się znaleźć w tej historii: „Wydmy nad morzem – łagodny świt i nagie ciała, gdy fala jeszcze czarna i gorzka. Woda nie ma jeszcze lekkości. Ciało się w niej zanurza i ucieka na plażę do pierwszych promieni słońca. Wszystkie letnie poranki na plażach wydają się pierwszymi porankami świata. Wszystkie letnie wieczory mają uroczystą twarz końca świata. Bezkresne wieczory nad morzem.” To słowa Camusowskiego „człowieka śródziemnomorskiego”, w którego sercu „drzemie istnienie karmione niebem i morzem, tchnące do słońca”. Gdy Nicola Chiaromonte wspominał Camusa tuż po jego śmierci, pisał o latach spędzonych razem w Algierze: „z tym młodym, dwudziestoośmioletnim pisarzem coś nas jednak na pewno łączyło, a mianowicie upodobanie do morza, radość jaką daje morze, urzeczenie nim i uwielbienie go. Uświadomiłem to sobie w dniu, kiedy goszcząc w Oranie pojechaliśmy na rowerach za Mers-el-Kabir, na pustą plażę. Wtedy również niewiele rozmawialiśmy, ale powiedzieliśmy sobie nawzajem wiele dobrego o morzu, gdyż obaj uznawaliśmy je za coś, czego nie sposób pojąć, a co mimo to nieustannie pociąga i nigdy nie nuży. Nuży natomiast każde inne piękno, co do tego byliśmy zgodni.”


W marcu 1951 Camus zanotował w dzienniku: „Odpowiedź na pytanie o moje dziesięć słów: świat, cierpienie, ziemia, matka, ludzie, pustynia, honor, bieda, lato, morze”. Nad morze często ucieka bohater Pierwszego człowieka, ostatniej, nieukończonej, autobiograficznej powieści Camusa: „oddychał razem z falami kołysany słońcem, mógł wreszcie usnąć i powrócić do dzieciństwa, z którego nie uleczył się nigdy, do tajemnicy światła, żaru i biedy, które pomogły mu żyć i pokonać wszystko”. Bohater Dżumy, doktor Rieux wśród szalejącej zarazy doświadcza spokoju jeden raz: podczas długiej kąpieli w morzu. Także bohater Śmierci szczęśliwej szuka ukojenia nad morzem: „musiał się zagłębić w ciepłym morzu, zagubić się po to, by się odnaleźć, pływać w świetle księżyca i cieple, aby uciszyło się to, co zostało w nim z przeszłości, i by narodziła się głęboka pieśń jego szczęścia”.

Tę camusowską metafizykę morza odnalazłem również w pewnym fragmencie Opowieści o istnieniu Henryka Józewskiego. „Spotkanie z morzem artysty – pisze Józewski – daje dzieło sztuki. Sztuka sprawia, że morze rozfalowane i bijące zaciekle o brzegi, albo głaszczące brzeg nieśmiałą falą staje się nami, jest z nami, a my stajemy się nim. Czasem, gdy patrzyłem na morze, miałem wrażenie a nawet pewność, że morze za mnie czuje, myśli, chce… jest moim istnieniem, moim „Jestem”. Dowiaduję się od morza tego, o czym nie dowiedziałbym się nigdy przebywając z samym sobą.”

Józewski o morzu wspomina nie przypadkiem. W jego twórczości malarskiej jest rozdział szczególnie interesujący – kilkadziesiąt pejzaży morskich, malowanych w latach 60-tych i 70-tych w Rozewiu i Gdyni. „Jest to cykl wyjątkowy – pisze Lija Skalska-Miecik – setki podobnie zakomponowanych obrazów przedstawiających morze i niebo, horyzontalne kompozycje o niezwykle zróżnicowanych odcieniach kolorystycznych zadziwiają bogactwem niuansów nastroju, kojarzą się z muzyką, z wykonaniem tego samego utworu za każdym razem w inny sposób. Zresztą Józewski nieraz podkreślał związek malarstwa z muzyką. Obie dziedziny były mu szczególnie bliskie”.

Józewski malował w tych okresach swego życia, w których nie zajmował się czynnie polityką. Najpierw w młodości spędzonej w Kijowie, zanim pochłonęła go działalność niepodległościowa w POW, potem w latach 1923-25. Sztalugi odłożył na wiele lat w 1926 roku, kiedy po zamachu majowym trafił do rządu, a potem w czasie okupacji i w latach 1945-1953 prowadził działalność konspiracyjną. Do malarstwa powrócił dopiero po wyjściu z więzienia w 1956 roku, gdy zamieszkał w pracowni przy Koszykowej 24, u Michaliny Krzyżanowskiej, wdowie po malarzu Konradzie Krzyżanowskim, z którym przyjaźnił się jeszcze w latach kijowskich.

Henryk Józewski w swej pracowni, l. 60.
fot. Zbigniew Chomicz

Pierwsze swe powojenne obrazy wystawił w Zachęcie 14 grudnia 1958 roku biorąc udział w VIII Wystawie Okręgu Warszawskiego Związku Polskich Artystów Plastyków. 11 kwietnia 1960 r. odbył się Galerii MDM wernisaż jego pierwszej indywidualnej wystawy. „Pierwszy wernisaż w 68 roku życia! To mocny fakt” – zanotowała w dzienniku Maria Dąbrowska. Obejrzawszy zaś wystawę zapisała: „Bardzo akuratna wystawa, jak by powiedział p. Jerzy [Stempowski]. Bardzo silnie zaakcentowana odrębność malarska Henryka”. Józewski malował wówczas martwe natury, pejzaże oraz geometryczne abstrakcje. Stosował oszczędną gamę kolorystyczną i przywiązywał ogromną wagę do kompozycji przestrzeni. Kompozycja była w ogóle terminem kluczowym dla Józewskiego. Lubił mówić o „kompozycji istnienia”. Maria Dąbrowska chciała wręcz, jak pisała, ukraść odeń ten termin i wykorzystać jako tytuł swej ostatniej nieukończonej powieści, nad którą pracowała z ogromnym wysiłkiem przez wiele lat i która pośmiertnie została wydana jako Przygody człowieka myślącego.

Na początku lat 60. Józewski zaczął jeździć na plenery do Rozewia, wynajmował pokój w chacie rybackiej, albo u zaprzyjaźnionego kierownika latarni morskiej i malował pejzaże morskie. W Gabinecie Rękopisów Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie znajdują się jego listy pisane w tym okresie do Marii Dąbrowskiej. W jednym z nich, z 12 sierpnia 1963 roku relacjonował: „Dzień upływa mi pracowicie. Wstaję o 6.45, piszę plus/minus dwie godziny, od 9 do 2 maluję, o 2 wyruszam na obiad do Jastrzębiej Góry, tzn. maszeruję 2,5 kilometra, o 4 wracam. Od 6-8 znowu przebywam w towarzystwie morza”.

Narzekał na tłumy turystów i trudność znalezienia odpowiedniego, cichego i pustego miejsca do malowania. „Miejscem mojego malarskiego warsztatu jest wysoki – najwyższy na wybrzeżu – brzeg. Przez chaszcze i krzaki przedzieram się na urwisko Lisiego Jaru. Mam parę miejsc skąd można malować morze. Maluję już tydzień. Idzie mi jak z kamienia. Jestem jednak uparty. Morze widziane z dużej wysokości jest tu inne jak w Kamiennym Potoku, inne jak w Zatoce Gdańskiej. Nie mogę się z nim jeszcze dogadać...”

Rok później, 10 sierpnia 1964 pisał: „Kochana Maryjko. Od tygodnia siedzę już w Rozewiu. Mieszkam bardziej jeszcze skromnie niż w roku przeszłym. Mam na strychu pod dachem klitkę taką, że nie mogę się wyprostować i muszę chodzić skulony (...). Jestem zadowolony, że tu jestem. Usiłuję malować morze... od czego wszyscy malarze uciekają. Ale ja się uparłem i mam nadzieję, że do czegoś dojdę. Rozewie jest wspaniałe i jedyne w swoim rodzaju. Myślę, że na naszym polskim wybrzeżu takiego morskiego widoku nie ma. Co prawda warunki malowania nie są dobre. W moim „pokoju” nie mogę oglądać swoich prac, ponieważ nie ma światła i miejsca. Te co namaluję rozpatrzę [?] na Koszykowej”.

W ciągu kilkunastu lat Józewski namalował ponad sto pejzaży morskich. Lija Skalska-Miecik przytacza wspomnienie Franciszka Starowiejskiego, na którym właśnie oglądane na kolejnych wystawach Józewskiego w latach 60-tych i 70-tych obrazy morza, horyzontalne i abstrakcyjne, wywarły największe wrażenie.

Józewski stronił po wojnie od oficjalnego życia publicznego i jakiegokolwiek zaangażowania po stronie reżimu. Zachował niezmiennie swą niezależność i odrębność. „Milczenie Józewskiego” – tak Piotr Mitzner zatytułował szkic o artyście, odnosząc się właśnie do tego okresu w jego życiu. Józewski nie został jednak pustelnikiem. Prowadził intensywne życie towarzyskie w gronie najbliższych przyjaciół i dawnych współpracowników z konspiracji. Interesował się bieżącym życiem politycznym, docierały doń wydawnictwa emigracyjne, a w latach 70-tych podziemne. Jednocześnie pisał swą Opowieść o istnieniu, będącą połączeniem wspomnień, rozważań estetycznych i wykładu własnego, domorosłego systemu filozoficznego. O wartości literackiej tego dzieła Maria Dąbrowska wypowiadała się nader krytycznie, ale świadczy ono o intensywności życia wewnętrznego i potrzebie intelektualnego porządkowania świata.

Pewne światło na postawę Józewskiego może rzucić jego szkic o Hamlecie z 1924 roku, o czym już wspominałem w tekście o „Bibliotece Pstrykońskiej”. Józewski pisał w nim o ludziach czynu i ludziach kontemplacji oraz o dążeniu do osiągnięcia harmonii pomiędzy „świadomością kontemplacyjną a świadomością czynu”, które jest „zasadniczym nakazem ducha”. To właśnie ta harmonia „stanowi o bogactwie i bujności życia jednostki”, a jej tworzenie jest „czymś najistotniejszym i nieuchwytnym, co się odbywa w każdym z nas, nadaje wyraz i wartość naszemu życiu, jest życia tego sprawdzianem i symbolem najgłębszym.”

Jeśli dwudziestolecie międzywojenne i lata okupacji były dla Józewskiego okresem dominacji czynu, to po wyjściu z więzienia górę wzięła świadomość kontemplacyjna. Znalazła ona wyraz właśnie w twórczości malarskiej, a szczególnie w cyklu morskim. Odnajduję w nim tę leczniczą kontemplację krajobrazu, o której pisał Camus oraz kontemplację piękna, które, jak to ujął Chiaromonte „nieustannie pociąga i nigdy nie nuży”.

Ale morze było też dla Józewskiego symbolem niezależności wewnętrznej, którą w latach powojennych niezmiennie starał się zachować. We wspomnieniu o stryju Zbigniew Chomicz pisze: „Wśród książek w jego podręcznej biblioteczce znalazłem niewielką pozycję – Księgę Tao, w tłumaczeniu Jana Lemańskiego, wydaną w 1921 roku. Podkreślone w niej było kilka fragmentów, między innymi zaczynający się tak:

Jak woda morska, która lądom sprzyja.
Obmywa wszystko, ale jest niczyja;
A choć głosi kto, że nad nią władnie,
Nikomu ona nie służy podwładnie:
Na ten żyj przykład. Bądź jak woda morska-
Element, który swojego ogromu,
Swych fal nie broni nigdy i nikomu,
Lecz się nikomu w niewolę nie poda.





Obrazy Henryka Józewskiego ze zbiorów własnych
oraz Zbigniewa Chomicza

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz