Ów poeta, jak wszystko na to wskazuje, to John Keats. Zgadzają się szczegóły biograficzne: Rzym, towarzyszący umierającemu poecie malarz, wspomnienie o bracie w Ameryce oraz o śmierci drugiego brata i matki z powodu gruźlicy, ale przede wszystkim prośba o umieszczenie na grobie epitafium. W rzeczywistości Keats zmarł w Rzymie równo sto lat wcześniej, 23 lutego 1821 roku, ale oczywiście w Wiecznym Mieście czas płata figle. Wilder lubił takie literackie chwyty, w Kabale to nie jedyny z nich, pod koniec powieści, gdy Samuele, bo tak nazywają narratora członkowie bractwa, opuszcza Włochy spotyka na okręcie Wergiliusza. Pewien złośliwy krytyk stwierdził, że takie zabiegi maskować mają słabości i braki fabularne samej powieści. André Maurois z kolei zapisał w dzienniku swą rozmowę z Wilderem z 1928 roku, w czasie której sam pisarz utyskiwał na swoją erudycję i „książkowość”, którą postrzegał jako pewną słabość, “I’m too bookish” – stwierdził. Tak czy inaczej scena spotkania Samuele i umierającego poety, pełna ciepła i łagodnego humoru, jest przede wszystkim pochwałą literatury i jej pocieszycielskiej mocy.
Choć trzeba powiedzieć, że sam początek wizyty nie wypadł fortunnie. Chory poeta zapytany co sprawiłoby mu największą radość, odparł że lektura jakichś przekładów z greckiego. Wtedy Samuele zaproponował, że przyniesie Homera w oryginale i wyjąka improwizowany przekład. „Och, to by mi sprawiło największą przyjemność! – wykrzyknął poeta – znam dobrze Chapmana”. Na co Samuele odpowiedział, że Chapmanowi daleko do Homera. Ta uwaga wywołała na twarzy poety „wyraz bólu jak od śmiertelnej rany”, „zdawało się, że jego serce zaczęło krwawić”.
Trudno się tej reakcji dziwić, skoro jednym z najbardziej znanych wierszy Keatsa jest sonet napisany w 1816 roku zatytułowany Na pierwsze zapoznanie się z Homerem w przekładzie Chapmana, w którym poeta pisze z zachwytem, że ten elżbietański przekład Iliady i Odysei (opublikowany był po raz pierwszy w 1616 roku) przemówił doń „dźwięcznie i śmiele”. Samuele, choć erudyta, nie mógł o tym wiedzieć, nie znał przecież twórczości Keatsa, który w powieści, aby pojawić się jako postać fikcyjna w Rzymie w XX wieku, z rzeczywistej historii literatury musiał zniknąć.
Mimo początkowej niezręczności rozmowa potoczyła się dalej: „Czując, że lepiej będzie, jeśli ja będę mówił zacząłem dyskurs o wszystkim, o fajerwerkach, o dzikich kwiatach z jeziora Albano, o sonacie Pizzettiego, o kradzieży w Bibliotece Watykańskiej. Jego twarz wskazywała wyraźnie, który temat mu się podoba; zacząłem robić eksperymenty i odkryłem, że pragnie, by wszystko chwalono. Był już poza odczuwaniem oburzenia na obelgi, poza humorem, poza sentymentem, poza zainteresowaniem jakimikolwiek kawałkami antykwarycznych rupieci. Najwidoczniej spędzając całe tygodnie w zatęchłej atmosferze pokoju chorego Francis zapomniał mówić o czymkolwiek z entuzjazmem, a poeta przed opuszczeniem tego dziwnego świata pragnął słyszeć pochwałę choćby jakiejś jego części. Och, wziąłem się do tego. Jego oczy jarzyły się, jego dłonie drżały. Najbardziej ze wszystkiego pragnął pochwał poezji. Wziąłem się do historii poezji nazywając wieszczów po imieniu, myląc ich, umieszczając w niewłaściwych epokach i literaturach, charakteryzując zużytymi epitetami encyklopedysty i rozwijając część anegdotyczną, jak potrafiłem – wszystko to wychodziło mi bardzo źle, ale jakoś osiągało wzniosły nastrój. Mówiłem o Safonie, o tym, jak jedna linijka wiersza Eurypidesa doprowadziła do szaleństwa obywateli Abdery, o Terencjuszu błagającym słuchaczy, by przychodzili raczej do niego zamiast oglądać linoskoczków; o Villonie piszącym modlitwy matki przed tą wielką księgą z obrazkami, jaką była ściana katedry. O starym Miltonie, który brał kilka oliwek do ręki, by przypomnieć sobie swój złoty rok we Włoszech”.
W atmosferze poufałości, która się między rozmówcami wytworzyła, chory poeta zwrócił się na koniec do Samuele’a z prośbą: „Obieca mi pan coś? Moje rzeczy nie były dość dobre. One dopiero zaczynały być lepsze. Kiedy umrę, chcę, żeby pan dopilnował, aby Francis zrobił to, co obiecał. Nie chcę nazwiska na moim grobie, tylko napis: „Tu leży ten, którego imię było pisane na wodzie.”
Tej treści epitafium rzeczywiście widnieje na grobie Keatsa na rzymskim cmentarzu protestanckim. W oryginale brzmi ono następująco: “Here lies one whose name was writ in water”. Poeci piszący o Keatsie i tłumaczący na język polski jego wiersze, od Zygmunta Krasińskiego po Stanisława Barańczaka, rozumieli to zdanie jako „imię pisane na wodzie”, czyli nietrwałe, szybko przemijające i zapomniane. Tak też je długi czas postrzegał Zygmunt Kubiak, ale w eseju zatytułowanym Pokój w Rzymie i zajazd pod Londynem napisanym w dwusetlecie urodzin Keatsa w 1995 roku podsunął inną interpretację. Być może niezbyt przekonującą, ale bardzo poetycką i przenoszącą nas do dziewiętnastowiecznego Rzymu.
Tej treści epitafium rzeczywiście widnieje na grobie Keatsa na rzymskim cmentarzu protestanckim. W oryginale brzmi ono następująco: “Here lies one whose name was writ in water”. Poeci piszący o Keatsie i tłumaczący na język polski jego wiersze, od Zygmunta Krasińskiego po Stanisława Barańczaka, rozumieli to zdanie jako „imię pisane na wodzie”, czyli nietrwałe, szybko przemijające i zapomniane. Tak też je długi czas postrzegał Zygmunt Kubiak, ale w eseju zatytułowanym Pokój w Rzymie i zajazd pod Londynem napisanym w dwusetlecie urodzin Keatsa w 1995 roku podsunął inną interpretację. Być może niezbyt przekonującą, ale bardzo poetycką i przenoszącą nas do dziewiętnastowiecznego Rzymu.
„Przecież – pisze Kubiak – na kamieniu wyryto: in water, a nie: on water. Byłby to, jak mi się teraz jawi, idiom niezwykły w angielszczyźnie, nawet dziewiętnastowiecznej. Dlaczego kazał napisać: in water? W moją medytację pada snop światła z domysłu, jaki podaje Robert Gittings w swojej monografii (John Keats, Londyn 1970, s. 428), zastrzegając zresztą, że „formuł, z których mogłaby się wywodzić ta fraza, jest wiele". Ale kto wie, czy nie wynurzyła się ona, powiada Gittings, z plusku fontanny na Placu Hiszpańskim, jaką poeta słyszał spoza otwartych, zwłaszcza w porze już wiosennej, okien małego pokoju, w którym leżał i leżał? Okna tego narożnego pokoju wychodzą właśnie na Piazza di Spagna, na słynne schody i fontannę. Ilekroć mógł się podnieść i podejść do okna, miał przed sobą nieustanny teatr południowego miasta, które wówczas było jeszcze i wsią, z kozami i krowami przechadzającymi się wokół fontanny, pośród bud przeróżnych rzemieślników. Na schodach siedzieli modele i modelki w barwnych strojach ludowych, czekając na wynajęcie przez malarzy. Kiedy zaś zapadała noc i odchodzili ludzie i zwierzęta i kiedy poeta leżał na wznak na łóżku, słyszał, jeśli cokolwiek, to tylko fontannę. Jego dnie, a zwłaszcza noce były jakby odmierzane jej pluskiem. Prawdopodobnie więc frazę, jakiej zażądał, żeby ją wyryto na kamieniu, trzeba rozumieć: „Tu leży ten, czyje imię zostało zapisane wodą”. In water – „wodą”.
Dom Keatsa w Rzymie, rys. Harry Fenn, 1894-95, źródło: Wikimedia Commons |
* * *
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz