W tym roku przypada pięćdziesiąta rocznica śmierci Jerzego Stempowskiego (4 października) oraz Witolda Gombrowicza (24 lipca), dwóch pisarzy bardzo mi bliskich i wiele dla mnie znaczących. Co ciekawe, bardzo od siebie różnych, o odmiennych charakterach oraz poglądach na literaturę i wiele innych spraw, a także, wedle wszelkich dostępnych świadectw, nie pałających do siebie sympatią. Przed wojną mijali się często w niedużym, choć barwnym światku literackim stolicy, po wojnie zaś przez wiele lat występowali obok siebie na łamach paryskiej „Kultury”. Osobiście zetknęli się jednak tylko dwa razy, i w obu przypadkach były to spotkania niezbyt fortunne. Za pierwszym razem: nieporozumienie, za drugim niemal ferdydurkiczny pojedynek. Dziś o nich opowiem.
Stempowski był o dekadę starszy od Gombrowicza. Obaj pochodzili z rodzin ziemiańskich, mocno zubożałych w warunkach międzywojennej Polski. Stempowscy po 1918 roku pozbawieni swych dóbr ukraińskich przez wojnę, rewolucję i ustalenia ryskie, zasilili szeregi inteligencji. Gombrowicze zaś, utraciwszy swe majątki na Litwie jeszcze w XIX wieku, po powstaniu styczniowym, związali się z rodziną Kotkowskich z Sandomierszczyzny i próbowali, jak wielu ziemian, z różnymi skutkami, swych sił w przemyśle. Gombrowicz chlubiący się swym pochodzeniem i lubiący genealogie zapewne dochodziłby, która z rodzin jest „lepiej”. Stempowski z kolei na takie dociekania zapewne dobrotliwie wzruszyłby ramionami. Niezależnie jednak od tego, trzeba zauważyć, że obaj mieli do swej klasy bardzo podobny stosunek, uważali ją za kulturowy i społeczny przeżytek, a sami pędzili, nie tylko z musu, żywot wielce skromny, naznaczony podobną u obydwu dawką wzbudzającej sympatię, abnegacji.
Literatura nie była ich pierwszym życiowym i zawodowym wyborem. Stempowski próbował po studiach swych sił w służbie dyplomatycznej, a nawet w wywiadzie, by lekko otarłszy się po przewrocie majowym o karierę polityczną zostać urzędnikiem w Państwowym Banku Rolnym. Gombrowicz natomiast skończył studia prawnicze i pracował jako aplikant w sądzie śledczym. Równolegle jednak obaj podejmowali próby pisarskie, tak że w drugiej połowie lat trzydziestych byli już zadomowieni w życiu literackim. Stempowski debiutował w 1924 roku Pielgrzymem, a później dał się poznać jako oryginalny eseista i krytyk literacki, drukując w różnych pismach szkice, felietony i recenzje teatralne. Gombrowicz zaś po kilku nieudanych próbach opublikował w 1933 tom opowiadań Pamiętnik z czasów dojrzewania, który choć przyjęty z mieszanymi uczuciami uczynił zeń od razu pisarza zauważonego, którego jedni wyszydzali i krytykowali, drudzy zaś sobie po nim, wiele, całkiem słusznie, obiecywali. W 1937 roku ukazało się Ferdydurke, od razu windując autora do grona najciekawszych, choć kontrowersyjnych pisarzy młodego pokolenia.
W Warszawie drugiej połowy lat trzydziestych ich drogi z pewnością niejednokrotnie się przecinały. Życie towarzyskie i literackie toczyło się wówczas głównie w kilku kawiarniach, redakcjach i galeriach, obaj panowie musieli się więc na siebie natykać w „Ziemiańskiej”, „IPSie”, czy w „Zodiaku”, mijać się w drzwiach redakcji „Wiadomości Literackich” czy księgarni Gebethenera i Wolffa na Krakowskim Przedmieściu. Ich drogi musiały się krzyżować także z innego powodu. Otóż w latach 1935-1939 byli po prostu sąsiadami. Kamienicę przy ulicy Chocimskiej 35, do której po śmierci ojca w 1934 roku wprowadził się Gombrowicz, dzieli bowiem od domu przy Flory 1, w którym mieszkanie dzielił z małżeństwem Rettingerów Stempowski, niecałe sto metrów. Co więcej, Chocimska 35 to także adres bliskiego znajomego Stempowskich, rosyjskiego emigranta, pisarza Dymitra Fiłosofowa, w którego mieszkaniu odbywały się w latach 1934-1936 posiedzenia „Domku w Kołomnie”, klubu literackiego, którego Stempowski był współzałożycielem i aktywnym uczestnikiem.
Mimo to, raczej nie uchylali na swe powitanie kapeluszy i nie przystawali na pogawędkę, a wręcz przeciwnie, unikali się. Oczywiście dzieliła ich przepaść pokoleniowa i wynikająca z niej różnica kręgów towarzyskich, a także wiele innych różnic, o których za chwilę. Ale Stempowski po latach zwrócił uwagę na zupełnie inny powód. Gdy w 1951 roku nazwisko Gombrowicza pojawiło się po raz pierwszy na łamach paryskiej „Kultury”, eseista pisał do Jerzego Giedroycia: „[Gombrowicza] pamiętam z 1937-1938. Był wówczas młodym prokuratorem czy czymś podobnym, tak reżymowym i nawet zapalczywym w reżymowości, że po jednej rozmowie postanowiłem go starannie unikać.” Giedroyć po kilku dniach odpisywał: „Trochę mnie zaskakuje Pana ocena Gombrowicza. Poznałem go przed wojną w towarzystwie młodych ludzi bywających w „Buncie Młodych”, jak Małcużyński, Paweł Zdziechowski i Kisielewski. Nie widziałem w nim tej „państwowotwórczości”. Ale znałem go bardzo mało.”
Zaskoczenie Giedroycia było uzasadnione. O ile Stempowski w latach trzydziestych uchodził za przeciwnika sanacji i antyreżimowca, o tyle Gombrowicz raczej od polityki stronił, w kwestii aktualnej sytuacji w kraju nie zabierał głosu, nie zajmował stanowiska. Trudno nawet powiedzieć jakie miał poglądy. Po latach w Dzienniku określał się jako „konserwatysta-burzyciel, hreczkosiej-awangardzista, lewicowiec prawicowy, prawicowiec lewicowy (…) dojrzalec niedojrzały, anarchista zdyscyplinowany”. Jak pisze w swej genialnej biografii pisarza Klementyna Suchanow, jeśli zajmowały go zagadnienia polityczne, to była to polityka międzynarodowa i aktualna sytuacja ogólnoeuropejska.
Stempowski w 1931 roku opublikował esej-pamflet zatytułowany Pan Jowialski i spadkobiercy, rzecz o perspektywach humoru szlacheckiego, będący zawoalowaną krytyką Piłsudskiego i jego otoczenia. Złośliwi twierdzili wprawdzie, że zawoalowaną na tyle, iż gdyby im nie powiedziano, to nigdy nie domyśliliby się z lektury, że chodzi o Piłsudskiego i sanację. W każdym razie jego antyreżimowe nastawienie było znane. Maria Dąbrowska odnotowała w 1935 roku w dzienniku, że „aż dziwne, co on robi w Polsce, którą uważa za tak nikczemną i spodlałą.” Zapewne więc rację ma Agnieszka Stawiarska pisząc w książce Gombrowicz w przedwojennej Polsce, że gdy autor Ferdydurke zorientował się z kim ma do czynienia, zastosował swoją sprawdzoną metodę „badania odwrotności każdej tezy”. Innymi słowy Stempowski, jak wielu innych, padł ofiarą zgrywy, prowokacji Gombrowicza, który miał tendencję do mówienia wszystkiego na przekór swemu rozmówcy. Mylne mniemanie, które Stempowski z tego nieporozumienia wyniósł, pozostało w nim na całe lata.
Ale oczywiście między oboma pisarzami, poza tą powstałą w wyniku nieporozumienia, prowokacji, żartu, a więc w istocie urojoną różnicą w poglądach na sanację, było mnóstwo różnic rzeczywistych i głębokich. Gombrowicza pociągała młodość, Stempowskiego dojrzałość – i to w rozmaitych, również metaforycznych, nie jedynie metrykalnych kategoriach. Gombrowicz na wszelkie możliwe sposoby eksponował własne „ja”, dla Stempowskiego zaś ideałem było „przejść przez życie jak życzliwy i dobroczynny cień, by potem zniknąć bez śladu”, niczym Pan Chlewaski, bohater jednego z jego esejów. Gombrowicz mówił wciąż o swoim geniuszu literackim, Stempowski potrafił wspomnieć o „mierności swego talentu”. Gombrowicz pisał o sobie, nie wahał się przed autodemaskacją i ujawnianiem najniższych motywów swego postępowania, Stempowski nie lubił „romantycznej skłonności do zwierzeń”. Był erudytą i erudycję cenił, Gombrowicz zaś nią pogardzał. Stempowski sięgał do klasyków, Greków i Rzymian, dla Gombrowicza natomiast „klasycyzm to dziedzina zamknięta na siedem pieczęci”. Stempowski cenił umiar wieku filozofów, Gombrowicza pociągał gotycyzm romantyków. Tę listę różnic w poglądach na sztukę i literaturę, w charakterach i temperamentach można by jeszcze ciągnąć dłużej, a na pewno dopisać do niej trzeba różnicę w poczuciu humoru.
Zarówno Stempowski jak i Gombrowicz przez wielu im współczesnych zostali zapamiętani jako osoby dowcipne. Jakże jednak różny był to dowcip! Gombrowicz cenił grę, prowokację, epatowanie, obalanie ustalonych norm towarzyskich i kulturalnych. Stempowskiemu zaś było bliżej raczej do staroświeckiego angielskiego dżentelmena, celującego w subtelnej anegdocie. Dwa wspomnienia Jana Kotta, wówczas poety tuż po debiucie, postaci, która pojawiła się w latach trzydziestych w gronie znajomych zarówno jednego jak i drugiego pisarza, znakomicie ilustrują tę różnicę.
Gombrowicza bawiło wprawianie innych w zakłopotanie, na przykład uwagami o pochodzeniu. Gdy więc pewnego razu Jan Kott przysiadł się do jego stolika w „Zodiaku” – te „stoliki” Gombrowicza, najpierw w „Ziemiańskiej”, a potem w kawiarni IPSu czy właśnie w „Zodiaku”, budowane zawsze w opozycji do „starych”, zwłaszcza Skamandrytów, miały już swą sławę – usłyszał od Gombrowicza: „Pan, panie Kott, pan jesteś z gminu, ale my to panu wybaczymy”. Kott zapewniał, że nie czuł się obrażony, „bardziej to była prowokacja niż złośliwość” – wspomina, ale niespecjalnie mu wierzę.
W zakłopotanie wprowadził go również jednego razu Stempowski, o ile jednak subtelniej. Było to w siedzibie Związku Literatów na Brackiej, gdzie Kott bywał często, jako świeżo upieczony poeta. „Raz przyszedł – wspominał po latach, – na te popołudnia czy wieczory u literatów, Stempowski z panią Wichuną, jak zwykle, ale i z Marysią Zarębińską. Była właśnie wtedy niedługo po premierze Wedekinda i promieniowała erotyzmem młodej bohaterki Przebudzenia wiosny. Pierwszy raz wtedy widziałem Zarębińską. Powiedziałem: czy pani jest córką pani Wichuny? Nie mogłem wyjąkać nic bardziej niestosownego. Stempowski po chwili, która wydawała mi się bardzo długa, powiedział bardzo cicho: „Kochany panie Janku, jeżeli stoją obok siebie dwie kobiety, a jedna jest trochę młodsza, to nie zawsze ta młodsza jest córką starszej.”
W jednej kwestii natomiast Gombrowicz i Stempowski się nie różnili. Obaj nie mieli złudzeń co do nadchodzącej katastrofy i nie wierząc w „nie oddamy ani guzika”, obaj w 1939 roku brali pod uwagę emigrację. To najdramatyczniejsze momenty w ich biografiach. Stempowski zostawia rodzinę i partnerkę, o której śmierci dowie się później, przeprawia się przez Karpaty, zapada na chorobę płuc, by wreszcie wylądować na długie tygodnie w węgierskim szpitalu. Gombrowicz stoi zaś z dwiema walizkami na nabrzeżu portu w Buenos Aires i nie wie co ze sobą począć, po tym jak zszedł z odpływającego do kraju statku „Chrobry”. Co ciekawe w tym trudnym momencie, jak ustaliła Klementyna Suchanow, pomaga mu brat cioteczny Stempowskiego, Jeremi, dyplomata, od roku 1925 sekretarz poselstwa polskiego w Argentynie i działacz tamtejszej Polonii. Uspokaja go, zabiera do knajpki i zawozi do pensjonatu, w którym pisarz spędzi pierwszą swą noc w Buenos Aires. Ani Gombrowicz, ani Stempowski nie wróci już nigdy do kraju. Pierwszy zostanie w Argentynie, drugi zaś przeprawi się na przełomie 1939/40 przez Bałkany i Włochy do Szwajcarii i osiądzie na stałe w Bernie. Po wojnie spotkają się ponownie, chociaż tylko wirtualnie, na łamach paryskiej „Kultury” Giedroycia, stając się na dwie dekady filarami i czołowymi nazwiskami firmowymi pisma.
W korespondencji z Giedroyciem Gombrowicz po raz pierwszy wspomni o Stempowskim w czerwcu 1954 roku, gdy w „Kulturze” zacznie się ukazywać Notatnik nieśpiesznego przechodnia. I jak to on, walnie od razu z grubego kalibru: „Czy sądzi Redaktor, że ten Hostowiec nadaje się na czoło numeru? Przyznam się, iż te zapiski wydają mi się słabowite i pretensjonalne. To co pisze o stylu Ciorana lub o ewolucji powieści, to głupstwa. O Rumunii – nudziarstwo, a o Parnickim – „recenzja”, która mogłaby ukazać się drobnym drukiem na końcu numeru. Język? „Dopiero w szerszej perspektywie twórczość Parnickiego ukazuje właściwe proporcje” (Czego? Chciał powiedzieć: ujawnia własne proporcje). „Nowy rodzaj literacki wydaje twory przeważnie mało pochlebne dla gustów literackich”. Et cetera. Sądziłbym, iż osoba tak pisząca nie powinna być wysuwana na czoło doskonałej revue Redaktora. Nic przeciwko niemu nie mam i nawet go nie znam, ale muszę powiedzieć, że ten „myśliciel” zawsze mnie trochę denerwował”.
Giedroyć zignorował uwagi Gombrowicza, a ten miesiąc później wywiedziawszy się zapewne, kto kryje się pod pseudonimem autora Notatnika, pisał ponownie, wcale nie łagodząc tonu: „Nic nie wiedziałem, że Hostowiec to Stempowski. Nie bez kozery przeto Hostowiec mnie denerwuje, gdyż Stempowski zawsze mnie denerwował, jest w tej mentalności coś wielce kiepskiego, nie wiem, czy zmanierowanego – jakiś fatalny brak talentu. Jeśliby przypadkowo należał on do bliskich Redaktorowi osób, proszę wybaczyć surowość mych sądów”.
Gombrowicz był mistrzem własnego piaru – sam sobie agentem, impresariem i specem od marketingu. Gdy się czyta jego listy do Giedroycia, Jeleńskiego, Wittlina, Sandauera, Iwaszkiewicza to konsekwencja, stanowczość, czasem bezpardonowość tej gry, tej wręcz walki o własne dzieło, jest uderzająca. Niektórych wprawiała ona w zażenowanie: „Spaliłbym się ze wstydu – pisał Miłosz w Roku myśliwego – gdybym tak musiał o swoją sławę zabiegać. Wydałoby się to czymś poniżej mojej godności”. Czy przytoczone fragmenty o Hostowcu to właśnie element tej gry i walki? Tak uważa A.S. Kowalczyk, który w swej książce o Stempowskim pisze: „Ukazujący się równolegle z Fragmentami z dziennika Gombrowicza Notatnik bardzo się od nich różnił, co nie przeszkodziło autorowi Ferdydurke uważać Hostowca za groźnego rywala. W listach do Jerzego Giedroycia kilkakrotnie protestował przeciw wysuwaniu Notatnika na czoło numeru (a więc przed Fragmenty z dziennika!), wytykał Stempowskiemu błędy stylistyczne, dezawuował jego tezy”.
Kowalczyk zwraca uwagę na jeszcze inną rzecz, a jako edytor korespondencji z Giedroyciem zarówno Gombrowicza jak i Stempowskiego ma ogromny materiał do porównań. W szkicu Rzeczpospolita epistolarna podkreśla mianowicie różnicę między podejściem do relacji nadawca-adresat u obydwu pisarzy, która, dodam od siebie, może stanowić szerszą ilustrację ich osobowości. „My” epistolarne u Stempowskiego ma charakter integracyjny, eseista staje się dla redaktora paryskiej „Kultury” współpracownikiem z prawdziwego zdarzenia, omawia sprawy wydawnicze, taktykę wobec emigracji i Kraju, sposoby reagowania na wypadki bieżące. W tonie jaki przybiera w korespondencji jest nastawienie na współdziałanie.
Natomiast kiedy Gombrowicz pisze „my”, ma na myśli: „ja i wy w Europie, którzy możecie/musicie coś dla mnie zrobić”. „My” autora Dziennika, – pisze Kowalczyk – „jest egocentryczne i roszczeniowe. Grają tu rolę nie tylko względy psychologiczne, lecz również sposób pojmowania przez Gombrowicza roli artysty, który nie potrzebuje sojuszników; w ludziach sobie bliskich widzi przede wszystkim organizatorów promocji swojej sztuki. Dla Stempowskiego literatura była również racją bytu, ale nigdy nie przyszłoby mu na myśl, że wybitny talent daje prawo do instrumentalnego traktowania ludzi.”
A jednak nie do końca przemawia do mnie ta surowa ocena. „Literatura jako racja bytu” w wydaniu Gombrowicza i Stempowskiego to dwie fundamentalnie odmienne postawy. Stempowski miał wobec „czernienia papieru” dystans, swoją twórczość traktował niemal lekceważąco, była ona dla niego czymś drugorzędnym wobec czytania i doświadczania świata i ludzi. Nie mógłby żyć bez książek, bez pisania, tak. Gombrowicz na odwrót. „Tylko w mojej twórczości mogę być kimś” – deklarował; ta twórczość była dlań wszystkim, poświęcił się jej całkowicie. Głębsze wniknięcie w biografię pisarza, tu znowu przywołam książkę Ja geniusz Klementyny Suchanow, pozwala dostrzec dramatyzm tych zmagań o własne dzieło i emocjonalne uwarunkowania, które za nimi stały.
Oczywiście to też zapewne kwestia rozłożenia akcentów i sympatii. Jako biograf i edytor pism Stempowskiego ma Kowalczyk do swego bohatera znacznie skrócony dystans i bezpardonowe najazdy Gombrowicza odbiera dotkliwiej, niż być może mniej zaangażowany czytelnik. Tymczasem wystarczy poczytać, co z kolei o Gombrowiczu pisał Stempowski, na przykład w liście do Józefa Czapskiego z 3 czerwca 1953:
„Trans-Atlantyk przeczytałem z przyjemnością. Jest to pewnego rodzaju protest i obcesowość tonu w tej kombinacji jest na miejscu. Natomiast w jego dalszych postyllach i apostrofach drukowanych w „Kulturze” widzę tylko arogancję połączoną – jak zwykle – z dziecinną naiwnością i brakiem znajomości przedmiotu. Gombrowicz powinien mieć jakiegoś doradcę, który potrafiłby mu powiedzieć: „Witold, daj temu pokój. Nie drukuj tego, bo to głupstwo”. Jeżeli te jego niedorzeczne wypowiedzi są przez niektórych brane na serio, trudno temu się dziwić. Większość z nich zresztą tylko udaje, że go bierze na serio, i robi to też w celu rzekomego odmłodzenia się i tzw. „trzymania z młodymi””.
I dalej: „Kompleks młodości miał w wysokim stopniu Boy. Gombrowicz odkąd jest łysy też musi myśleć o zachowaniu pozorów młodości.” O Gombrowiczu, który był tak czuły na punkcie swego wyglądu, który biadał nad każdym nowym siwym włosem, napisać że jest łysy – toż to cios poniżej pasa! Ważniejszy jednak jest inny fragment z listu do Czapskiego, zawierający esencję tego, jak Stempowski postrzegał pisarstwo Gombrowicza.
„Zresztą łatwiej jest wmówić w siebie i innych, że się jest wynalazcą jakiegoś nowego stylu lub procederu, niż istotnie wynaleźć coś, do czego nie byłoby już łacińskich wzorów, nie mówiąc o nowszych. Łatwiej też jest „trzymać z młodymi” i powtarzać ich wyzywające głupstwa, niż istotnie zachować świeżość i wrażliwość młodości. Rutyna i manieryzm, powtarzanie do znudzenia tych samych efektów są znamionami autentycznej czy przedwczesnej starości, których niepodobna długo ukrywać. Gombrowicz nie ma jeszcze wieku, a widać już w nim sklerozę, sztywnienie i powtarzanie się, manieryzm”.
O ile uwagi Gombrowicza o Stempowskim, pozostawiając na boku ich ton, w zasadzie należałoby uznać za nie pozbawione pewnej słuszności – wskazane przezeń w tekście Hostowca błędy tylko z trudem można obronić jako rezultat specyficznego stylu eseisty, a fragmenty dotyczące Ciorana faktycznie są mętne; położenie nacisku na aspekt emigracyjności oraz „poetyckość” jego aforyzmów, zupełnie zapoznaje ich torpedujący, nihilistyczny filozoficzny ładunek – o tyle w sądzie o Gombrowiczu Stempowski się raczej po prostu myli, na co inni kilkakrotnie zwracali już uwagę.
„Jedną z najbardziej zagadkowych kwestii jakie nasuwa dorobek Stempowskiego – pisze Jan Gondowicz w eseju Bagaż z Szebutyniec – jest jego ślepota na wszystko, co uważa się dziś za ważne w półwieczu, którego był kronikarzem. Gombrowicz jest dlań bête noire, Schulz nie istnieje, na Witkacego – o ile pamiętam – powołał się przez całe życie raz jeden w zdaniu, gdzie była mowa o jakimś rozporku. (…) Dzieła owych pisarzy niewątpliwie mu znane nie rymowały się najwyraźniej, z tezami do których był przywiązany, burzyły założony przezeń porządek rzeczy. (…) W tej niechęci przyjmowania do wiadomości zjawisk dla własnej postawy niewygodnych tkwi coś z intelektualnej anarchii kresowych samodurów.”
„Kiedy, – pytał z kolei w Roku myśliwego Czesław Miłosz – w jakich okolicznościach, Jerzy Stempowski, człowiek mądry, zwykł się był mylić? Wtedy, kiedy jego perspektywa niby-to-wiecznościowa doradzała mu odnosić się do bieżących zjawisk jak do czegoś, co już było. Pewnie, że dla kogoś oczytanego w pisarzach greckich i rzymskich nie może być dzieł umysłu absolutnie nowych, bo każde daje się przypisać do jakiejś znanej kategorii. Jednak maksyma „nie ma nic nowego pod słońcem” jest fałszywa. Jeśli nie ma postępu w doskonałości, to jest jednak postęp w złożoności faz kulturalnych wchłaniających w siebie poprzednie. Gombrowicza Stempowski tak rozumiał, jak rozumiała go przedwojenna inteligencja, której sam był wyjątkowo wykształconym przedstawicielem. To znaczy, widział w nim niedojrzałość, szczeniacką arogancję, manieryzm.”
A jednak trzeba przyznać, że gdy przychodziło do kwestii taktyki na szerszym polu – znaczenia literatury emigracyjnej i miejsca we współczesnych procesach społecznych, politycznych i kulturalnych, Stempowski doceniał rolę Gombrowicza jako pisarza. W jednym z listów do Krystyny Marek wymieniał go obok Parnickiego, jako autora „ważnego dla kraju”. Gdy omawiał z Giedroyciem kwestie dostępności „Kultury” paryskiej za żelazną kurtyną po 1956 roku, to również wymienił nazwisko Gombrowicza, jako tego, po którego chętnie sięgną krajowi czytelnicy. W korespondencji z Marią Dąbrowską pozytywnie wypowiadał się „rewidowaniu polskiej historii” jakie robi Gombrowicz w Trans-Atlantyku. Natomiast w liście do Tymona Terleckiego z 28 grudnia 1964 roku omawiającym publikację na temat literatury emigracyjnej (Literatura polska na Obczyźnie 1940-1960), zaznaczył, że Józef Bujnowski, autor rozdziałów o eseistyce i krytyce literackiej poświęcił za mało miejsca Dziennikowi Gombrowicza. Jednym słowem, potrafił się wznieść ponad własne upodobania czy uprzedzenia.
Tej umiejętności należy zapewne przypisać też fakt, że mimo osobistej niechęci do Gombrowicza zgodził się Stempowski za namową Izy Faleńskiej-Neyman odwiedzić pisarza w Vence późnym latem 1966 roku. To drugie osobiste spotkanie Gombrowicza i Stempowskiego znane jest z kilku relacji. Jedna pochodzi od Kazimierza Głaza, malarza mieszkającego w Vence i przyjaźniącego się z Gombrowiczem. W książce Gombrowicz w Vence i inne wspomnienia Głaz pisze: „Któregoś dnia odwiedził go Jerzy Stempowski, który był w dość podeszłym wieku i lubił brać ludzi na współczucie, że schorowany i że cierpi. Spróbował swojej metody mówienia szeptem. – Wszedł Stempowski, Hostowiec – opowiadał Gombrowicz – coś tam szepce, to ja nachylam się w jego stronę i też mówię szeptem, jak najniżej: „Jak się pan miewa, panie Jerzy? Co słychać?”. „Co? Co pan mówi?” – zapytał podrażniony pan Jerzy, tym razem normalnym głosem”. Śmiał się Gombrowicz z tego udanego kawału i często o tym opowiadał.”
Stempowski natomiast tak pisał o tym spotkaniu do Giedroycia: „W Vence odwiedziłem Gombrowicza, który skarżył się na rozedmę płuc, ale wyglądał bardzo dobrze. Poszedłem doń w towarzystwie młodych ludzi, studentki architektury z Warszawy, Zosi Pietrzykowskiej, i paryskiego studenta z Beaux-Arts, wnuka hiszpańskiego rabina nazwiskiem Ben Amour, którzy pragneli zobaczyć znakomitego autora. Oboje byli bardzo rozczarowani. Mówili, że Gombrowicz jest nadętym pyszałkiem. Nie każdemu widocznie dane jest ocenić oryginalność autora Ferdydurki.”
Znajomość obu pisarzy zakończyła się zatem pojedynkiem jak z Ferdydurke, o to, który z nich jest starszy i bardziej schorowany. To swoją drogą fascynujące jak w tym, w jaki sposób opisywane są tego typu zdarzenia, jak przedstawiane są takie anegdoty, przejawiają się sympatie i antypatie biografów. Jerzy Timoszewicz, wielbiciel i edytor Stempowskiego cierpko odnosi się do relacji Głaza i Rity Gombrowicz, a fragment z listu Stempowskiego określa jako „relację bezpośrednią”, tak, jakby tamte takie nie były. Klementyna Suchanow natomiast, biografka Gombrowicza, jeszcze jakby podkręca relację Głaza, pisząc o „wielkich ceregielach” Stempowskiego i przybieraniu przezeń „pozy zmęczonego starca”. Ja do kibicowania w tym pojedynku się nie biorę, obu pisarzy wielbię po równo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz