piątek, 4 września 2020

Czytanie ze Stempowskim: Astolf

„Czy przypomina Pan sobie, – pisał Jerzy Stempowski do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego 10 listopada 1961 roku – że Józef Korzeniowski nazwał jedną ze swych postaci – bodaj w Poecie i odludkach – Astolfem? Byłoby ciekawe stwierdzić, czy nazwał go tak na pamiątkę Custine’a czy też rzeczywiście używano w tym czasie tego osobliwego imienia. Imiona, nazwy miejsc i pseudonimy w utworach literackich są interesującym i dotąd zapoznanym rozdziałem historii literatury. Są mianowicie dowodami tradycji skądinąd niewidzialnych.” Pamiętamy, że Stempowski lubił bawić się w odkrywanie takich „tradycji niewidzialnych”, jak to było na przykład z należącym do jego dziadka wyżłem Sbogarem, który dostał imię na cześć bohatera powieści Charlesa Nodiera. Tym razem jednak eseistę pamięć zawiodła i to podwójnie.

Po pierwsze autorem Odludków i poety, bo tak brzmi właściwy tytuł, był nie Józef Korzeniowski, lecz Aleksander Fredro. Po drugie jednoaktówka ta wydana została w 1825 roku, zaś Astolphe de Custine zadebiutował dopiero rok później, przy czym książka, dzięki której jego nazwisko (i imię) stało się znane w szerszych kręgach: Listy z Rosji. Rosja w 1839 roku wydana została jeszcze później, dopiero w roku 1839. Jeśli więc nazywając jednego ze swych bohaterów Astolfem Fredro rzeczywiście czymś się inspirował, to z pewnością nie francuskim markizem. Kandydatów jest tu co najmniej dwóch i to nie byle jakiego kalibru, Astolf bowiem to imię par excellance literackie. Dlaczego w tej kwestii Stempowskiego otuliła mgła niepamięci, pozostaje zagadką.

Kandydat numer jeden, to książę moskiewski Astolf, jeden z bohaterów dramatu Pedra Calderóna Życie jest snem (1627–1629). Przemawiałby za nim następujący zbieg okoliczności. Dokładnie w 1825 roku, gdy Fredro pisał swą jednoaktówkę, we Lwowie ukazało się pierwsze polskie tłumaczenie rzeczonego dramatu, autorstwa Leona Rudkiewicza, aktora – jak to ujmuje Słownik Biograficzny Teatru Polskiego 1765-1965, (Warszawa 1973) – drugorzędnego, lecz za to wykształconego, co było wówczas wśród ludzi tej profesji nie tak częste. Pełną parą szły też w tym czasie we lwowskim teatrze narodowym przygotowania do wystawienia La vida es sueño w jego przekładzie, co nastąpiło 25 stycznia 1826 roku. Niewykluczone, że Fredro, gospodarujący wówczas w podlwowskim majątku Beńkowa Wisznia, Rudkiewicza znał i był na premierze.

Kandydat numer dwa natomiast, to jeden z bohaterów poematu Ludovico Ariosta Orland szalony (Orlando furioso) z 1516 roku (pełne wydanie 1532), łotrzyk co się zowie, trochę rycerz, trochę czarnoksiężnik, postać barwna i budząca sympatię. Historycznie imię Astolf pojawia się już w cyklu karolińskim i francuskich chansons de geste z wczesnego średniowiecza. Nosi je jeden z dwunastu rycerzy z otoczenia Karola Wielkiego, kuzyn Rolanda (w wersji włoskiej Orlanda) toczących walki z Saracenami i przeżywających rozmaite przygody miłosne i wojenne.

„Astolfo – czytamy w Słowniku mitów i tradycji kultury Władysława Kopalińskiego – (…) szczodry, dworny, wesoły i przystojny rycerz angielski, jeden z zalotników Angeliki, więzień na wyspie Alcyny (dokąd przypłynął na wielorybie) póki się czarodziejce nie znudził. Na hipogryfie Rogera odwiedza Raj, skąd św. Jan zawozi go na Księżyc, gdzie w dolinie zebrane są wszystkie rzeczy stracone na Ziemi: królestwa, reputacje, czas, nadzieje, okazje, humor; tam też Astolfo znajduje zmysły utracone przez Orlanda, które zwraca właścicielowi we flaszeczce.”

Astolf na Hipogryfie u św. Jana

Bitwa z Amazonkami


Jeszcze ciekawszą i bardziej zachęcającą charakterystykę podaje Roman Pollak we wstępie do krytycznego wydania Orlanda Szalonego (Ossolineum, 1965): „Z najdawniejszych francusko-lombardzkich powieści rycerskich wywodzi się Astolf, obdarzony nadzwyczajną mądrością, wiedzą czerpaną z tajemniczej księgi, włócznią złotą i rogiem, którego głos szerzy popłoch paniczny. Na swoim Hipogryfie przelatuje on na krańce ówczesnego świata, dociera do księżyca i do bram piekła. Maga w nim więcej niż prawego rycerza. On tylko mógł zabić potwornego Oryla, ujarzmić straszliwego ludożercę Kaligoranta, uwięzić wichry, kamienie w konie odmienić, a liście w okręty, i głosem swego rogu rozpędzić państwo Amazonek. On tylko wiedział jak przywrócić rozum oszalałemu Orlandowi.”

Szaleństwo Orlanda

Co ciekawe imię Astolf u Calderóna mogło się wziąć właśnie z poematu Ariosta na zasadzie swobodnego zapożyczenia, czy intertekstualnego mrugnięcia do ówczesnych czytelników, podobnie zresztą jak legendarny hipogryf, na którym w pierwszej scenie Życia snem Rozaura ląduje w niegościnnych górach Polski, a który w poemacie Ariosta służy za rumaka właśnie Astolfowi.

Pojedynek Astolfa z Orylem

Fredrze imię Astolf przypadło do gustu na tyle, że dał je bohaterowi jeszcze jednego swego dzieła, mianowicie późniejszej o dwa lata nowelki Nieszczęścia najszczęśliwszego męża. Badacze wypatrzyli tutaj trop biograficzny. „Nie całkiem pewnie mylił się Eugeniusz Kucharski, – pisze J.M. Rymkiewicz w swej książce Aleksander Fredro jest w złym humorze (Warszawa, 1982) – utrzymując, że jest coś z Fredry w tych dwóch mizantropach z Odludków i poety Astolfie i Czesławie. (…) Myśl Kucharskiego ciągnąc moglibyśmy coś z Fredry zobaczyć również w Astolfie, bohaterze świetnej prozy Nieszczęścia najszczęśliwszego męża.”

I w niej i w Odludkach i poecie Astolfowie to mruki, mizantropy i zgorzknialcy. Jak widać zatem, poza dźwięcznym imieniem, nie mają oni z bohaterem Ariosta zupełnie nic wspólnego. Jeśli więc nastąpiła tu jakaś świadoma inspiracja, to chyba na zasadzie kontrastu, przeciwstawienia, gorzkiego żartu. Coś jakby słabeuszowi i molowi książkowemu dać przezwisko Kmicic lub Rambo. A może po prostu imię Astolf zwyczajnie się Fredrze podobało, dobrze mu brzmiało i wszystkie moje spekulacje są funta kłaków warte?

Tak czy inaczej popularność dzieła Ariosta była swego czasu znaczna, inspirowali się nim Osip Mandelsztam, Virginia Woolf, Italo Calvino, a u nas Słowacki czy Tadeusz Miciński. Pisali o Orlandzie szalonym Benedetto Croce i Borges. Świadectwa jego lektury są rozrzucone po dziejach piśmiennictwa. Jerzy Stempowski w eseju Po powodzi (1959) pisze: „Czytelnicy, którzy dla odświeżenia wyobraźni nie czytywali, prócz produkcji bieżącej, także Lukiana, Ariosta czy Gracjana, przywykając do gry w obrębie jednej konwencji i tracą poczucie nieskończonych możliwości zawartych w przeszłej i przyszłej literaturze.”

Gdy Alberto Manguel w swej historii czytania (Moja historia czytania, przeł. Hanna Jankowska, Warszawa, 2003) rozważa kwestię wpływu wyobrażeń, jakie mamy o autorze na percepcję jego książek, przytacza (skądinąd dość w sumie bez związku) następujące słowa Spinozy: „Przypominam sobie, że kiedyś czytałem w jakiejś książce o człowieku, któremu na imię było „Szalony Roland” i który podróżował na jakimś potworze oskrzydlonym, przybywał do wszelkich krajów, pokonywał sam jeden znaczną liczbę ludzi i olbrzymów i dokonywał wielu tego rodzaju czynów fantastycznych, które wzięte na rozum są całkiem niepojęte.” Jak widać właśnie postać Astolfa, choć myli go z Rolandem, zapadła Spinozie w pamięć.

Zachęcony tymi świadectwami, opiniami oraz rozmaitymi omówieniami Orlanda szalonego zapowiadającymi dzieło pełne fantazji, humoru i przygód, zabrałem się za jego lekturę. Niestety okazało się to zadanie trudne i co tu kryć, nie podołałem mu. Pocieszam się tym, że nie jestem wyjątkiem, jak zaświadcza uwaga treści następującej: „- Bogi! Ja to mam czytać! Za cóż tyle kaźni?” wpisana na stronie tytułowej pierwszego tomu wydania z 1905 roku (nakładem Akademii Umiejętności w Krakowie) dostępnego w bibliotece cyfrowej Polona.

Już samo połapanie się w fabule poematu nastręcza znacznych kłopotów. „Streszczanie Orlanda szalonego – pisze Jarosław Mikołajewski – należy do najgorszych koszmarów włoskich uczniów i studentów”. („Gazeta Wyborcza”, 28 listopada 2016). W przypadku polskiego czytelnika jest to nie tylko zmierzenie się ze skomplikowanym, wielobarwnym splotem wątków i postaci oraz z odległą tradycją eposu rycerskiego, ale także dodatkowo ze staropolszczyzną, świetną wprawdzie, jak przekonują badacze, ale nie oszukujmy się, trudną miejscami niczym język obcy. Jedyny bowiem całościowy przekład Orlanda szalonego pochodzi z początku XVII wieku, a jego autorem jest bratanek Jana z Czarnolasu Piotr Kochanowski. I już przed wiekiem Boy-Żeleński pisał: „Przekłady Piotra Kochanowskiego są dziś przestarzałe, są wartościowe jako zabytek piśmiennictwa sam w sobie, ale nikt w nich nie będzie dziś szukał Ariosta lub Tassa.”

Wychodzi na to, że z lekturą całości muszę poczekać na przekład współczesny, tymczasem wystarczyć mi muszą fantastyczne ilustracje autorstwa Gustave’a Doré. Te, które wykorzystałem pochodzą z edycji wydawnictwa Fratelli Treves Editori z Mediolanu z 1894 roku, dostępnej w bibliotece cyfrowej Gallica.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz