środa, 12 kwietnia 2023

Muł książkowy

Choć zadeklarowałem tu kiedyś, że nie jestem bibliofilem, dziś opowiem o pewnym moim zwyczaju, który może tej deklaracji przeczyć. Otóż zdarza mi się, choć obecnie rzadziej niż kiedyś, kupować książki nie ze względu na ich treść i nie w celu ich przeczytania, lecz z innych powodów. Jak zaś wynika z rozmaitych rozważań teoretycznych, choćby zawartych w dziele Philobiblon polski Cecylii i Janusza Duninów (Ossolineum, 1983), uprawianie takiego procederu jest właśnie jedną z cech charakterystycznych bibliofilstwa. I tak, interesującym moim zakupem wpisującym się w omawiane zjawisko było nabycie, po korzystnej, muszę zaznaczyć, cenie dziewięciu złotych, książki Esszék Kasszandrának.

Jest to wybór esejów Jerzego Stempowskiego wydany na Węgrzech w 1999 roku przez budapesztańską oficynę Orpheusz Kiadó w ramach serii „Orpheusz Lengyel Könyvek”, prezentującej jak się można zorientować z zamieszczonej na skrzydełku informacji węgierskim czytelnikom i czytelniczkom twórczość polskich autorów, takich jak Zbigniew Herbert czy Gustaw Herling-Grudziński.

Nie znam węgierskiego i w związku z tym nigdy nie przeczytam tomu Esszék Kasszandrának. Nie jest on nawet jakoś szczególnie atrakcyjny graficznie czy typograficznie, a wręcz przeciwnie, zamysł autora projektu okładki pozostaje dla mnie niezgłębioną zagadką. Książka więc bezużytecznie i całkowicie bezpotencjalnie stoi na półce. Ale uznałem, że w końcu jak się zbiera wszystkie edycje ulubionego autora to wszystkie, no i kupiłem. Jedyny może pożytek, że ze spisu treści i z wygooglowania węgierskiej wersji tytułu eseju Księgozbiór przemytników dowiedziałem się, że „przemytnik” to po węgiersku csempészek, co dla mojego ucha brzmi jak nazwa jakiegoś dobrotliwego skrzata.

Przy moim bardzo ograniczonym talencie do nauki języków obcych nigdy też nie opanuję włoskiego i nie przeczytam w oryginale arcydzieła literatury pamiętnikarskiej Vita di Benvenuto Cellini, a jednak książkę tę w edycji Lui Medesimo (Firenze, Adriano Salani Editore, 1903) zdecydowałem się zakupić, gdy tylko wziąłem ją w ręce i otworzyłem, a to dla ekslibrisu. Przedstawia on kościotrupa w czarnej pelerynie i pantoflach, na oko osiemnastowiecznych, stojącego na tle tkaniny rozpiętej na półce z książkami, z wyciągniętą ręką dzierżącą czarny kapelusz ozdobiony piórem i wykonującego w stronę oglądających dworny ukłon. Cudowna grafika.

Źródło: Exlibrisy młodopolskie

Ozdabiała ona księgozbiór Stefana Gackiego i chodzi tu najprawdopodobniej o zapomnianego literata żyjącego w latach 1872-1942, autora między innymi książki na temat Kościuszki i zbioru opowiadań o zachęcającym tytule Wesoły portret smutnego kołtuna (Warszawa, 1914). Według informacji ze strony „Exlibrisy młodopolskie” krakowskiego Muzeum Narodowego exlibris pochodzi z ok. 1910 roku, jego autor nie został jednak zidentyfikowany.

Mój egzemplarz, co potwierdzają aż cztery różnego kształtu pieczątki przybite na szmucpaginie i stronie redakcyjnej trafił z księgozbioru pana Gackiego do rodziny niejakiego inżyniera Fatersona, ten zaś podarował go następnie oddziałowi łódzkiemu Biblioteki Wolnej Wszechnicy Polskiej. Tam niestety egzemplarz trafił w ręce jakiejś lokalnej Panny Winczewskiej, która, lub który, bo nie przesądzajmy płci, brutalnie i barbarzyńsko nalepiła toporny exlibris książnicy łódzkiej na mojego młodopolskiego kościotrupa, zasłaniając co najmniej jedną czwartą grafiki. Jedyna pociecha, że również Benvenuto Cellini patrzy z frontyspisu na tę praktykę z dezaprobatą.

Powody, które sprawiają, że czasem ulegałem pokusie kupienia książki z innych względów niż chęć jej przeczytania są migotliwe i dla mnie samego nie zawsze jasne. Nie podlegają bowiem żadnemu systemowi, żadnej konkretnej strategii kolekcjonerskiej. Być może jest w tym coś z impulsu jakiemu ulega bohater Powiększenia Antonioniego, gdy w pewnym momencie wchodzi do sklepu z rupieciami i kupuje wielkie drewniane śmigło ze starego dwupłatowca mówiąc sprzedawcy coś w stylu, cytuję z pamięci, że lubi w słoneczne przedpołudnia zakochiwać się w pięknych przedmiotach. Bez wątpienia działa tu jakieś zagadkowe prawo przyciągania. Tak było z ekslibrisem Gackiego, choć ani książek z ekslibrisami nie kolekcjonuję, ani też sztuka ekslibrisu jakoś szczególnie mnie nie interesuje.

Tak też było z kilkoma tomikami przedwojennej „Biblioteki Groszowej”, o której pisałem w notatce o Ludwiku Fiszerze. Zasadniczo ich nie kolekcjonuję, czytać zakupionych też nie czytam, bo papier jest tak kruchy, że przy dotyku się rozpada. A jednak kilka zakupiłem, a to dla okładek projektu Stefana Norblina. Rozpoznawalne na pierwszy rzut oka, utrzymane w charakterystycznej, ograniczonej palecie barwnej oraz w komiksowej, ekspresyjnej estetyce. Pulpowe, ale w żadnym razie nie tandetne. Coś mnie do nich przyciąga, ale do końca nie wiem co. Jakieś pogrzebane głęboko w zakamarkach pamięci wspomnienia z dzieciństwa? Oglądane wtedy, niczym schulzowska Księga, jakieś stare pisma, magazyny, szpargały? Licho wie.

Skoro już jesteśmy przy grafice. Gdy czytałem omówioną tu niedawno antologię O maskach, lustrach i demonach. Opowieści francuskich dekadentów skompilowaną przez Ryszarda Engelkinga i kończąc lekturę opowiadania Bloya Staruszek rezydent, rzuciłem okiem na przypis dotyczący Paula Bourgeta („modny i płodny pisarz „psychologiczny” i krytyk literacki, dziś prawie zapomniany”) przypomniało mi się, że mam jedną książkę tego autora. Otóż kilka lat wcześniej przeglądałem różne pudła z literaturą francuską w antykwariacie „Gryf” na ulicy Dąbrowskiego i wygrzebałem z jednego z nich dwa tomy Dramatu w wielkim mieście w tłumaczeniu E. Wańkowiczowej wydanego w ramach redagowanej przez Stanisława Lama „Biblioteki Dzieł Wyborowych” (Warszawa, 1924). Kupiłem je nie ze względu na treść jednak i nie z planem ewentualnego przeczytania, lecz dla ilustracji.

Kto trochę interesował się ilustracją książkową, zna ten fenomen: rysunek opatrzony korespondującym z nim podpisem, będącym fragmentem zaczerpniętym z tekstu. Potraktowane jako osobne, autonomiczne byty, wyrwane z kontekstu treści, zwłaszcza takiej, której się nie zna, nabierają takie ilustracje intrygującego, nierzadko absurdalnego, zabawnego charakteru. Zjawisko to wykorzystała niedawno redakcja „Literatury na świecie” ilustrując numer 11-12/2021 dwudziestowiecznymi fotografiami i podpisując je zdaniami pochodzącymi z Robinsona Cruzoe Daniela Defoe, któremu w dużej części poświęcony jest numer.

Autorem ilustracji do Dramatu w wielkim mieście Bourgeta jest Jan Wołyński. Być może chodzi tu o znakomitego warszawskiego fotografa (1882-1929), kierownika artystycznego „Tygodnika Ilustrowanego”, lecz pewny nie jestem. Oczywiście nie mamy tu do czynienia z jakimś szczególnym osiągnięciem sztuki ilustratorskiej. Nie to mnie zresztą interesowało i skłoniło do zakupu. Przypuszczam, że nie znając treści książki i patrząc na takie na przykład rysunki jak ten poniżej, zacząłem się zastanawiać: o czym jest ta powieść, jakie to pasjonujące przygody przeżywają bohaterowie, jakie namiętności nimi targają?

Pora przedstawić najosobliwszy zapewne zakup z omawianego gatunku. Jest on związany z Jerzym Stempowskim, a konkretnie z omówioną tu kiedyś przeze mnie jego nienapisaną powieścią. Szerzej zaś rzecz ujmując, chodzi również o pewną moją spekulację biograficzną, której jestem zwolennikiem, głoszącą, iż Jerzy Stempowski chciał bardzo oprócz esejów pisać także fiction, ale w końcu zasadniczo nie pisał. Pragnienie to dawało znać tu i tam explicite (opowiadania Rahyb oraz Kadi), ale przede wszystkim objawiało się beletryzacją jego niektórych esejów, czyli przemycaniem do nich motywów i chwytów stylistycznych oraz kompozycyjnych właściwych fikcji.

Rzecz zasługuje z pewnością na szersze omówienie literaturoznawcze, do którego nie czuję kompetencji, powiem jednak krótko: nie wierzę w księgozbiór przemytników, a w każdym razie w jego zasób przedstawiony przez Stempowskiego. I nie wierzę w tajemniczo zaginiony rękopis artykułu Szymona Aszkenazego o Adamie Klewańskim. Sądzę, że w tych przypadkach, a także kilku innych, autor świadomie wplatał w swe eseje elementy fikcyjne, przekraczając tym samym granicę gatunkową.

Gdy więc kierowany, nazbyt może nawet emocjonalnie tą fantazją interpretacyjną, czytałem o projekcie nienapisanej powieści o mordobiciu w teatrze przy okazji premiery Harnasi, sam już w pewnym momencie nie wiedziałem, gdzie jest wspomnienie realnych wydarzeń, a gdzie opowieść o snutych w głowie Hostowca planach literackich, gdzie jest prawda, a gdzie fikcja. Do tego stopnia, że powątpiewałem w rzeczywiste istnienie Mademoiselle Guilleminault i Matwieja Kriwoszejewa. 

Dlatego, gdy przeglądając kilka lat temu, nie pamiętam już w którym antykwariacie, różne broszury, trafiłem na ten kilkustronicowy druk, kupiłem go od razu, choć cena nie należała do przystępnych. Tym bardziej, że historią i działalnością przedwojennych warszawskich teatrów interesuję się w stopniu mniej niż umiarkowanym. Dowód na istnienie Matwieja Kriwoszejewa, z którym owego dnia miał się spotkać Stempowski, leżał jednak przede mną niezbity, choć zakurzony i z częściowo wypłowiałą od słońca okładką.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz