środa, 26 stycznia 2022

Tajemnicza fucha wojewody

Kilka dni temu zadzwonił do mnie Wawrzyniec Zieliński, biznesmen, podróżnik i historyk amator, niestrudzony badacz dziejów swej rodziny, wydawca wspomnień Biruty Lubicz-Sierakowskiej z Chomiczów. Wawrzyniec opowiedział mi o książce, którą znalazł w zasobach Polony, zbiorze opowiadań dla dzieci autorstwa Marii Juszkiewiczowej zatytułowanym O dużym Tomku, którego druga edycja ukazała się w 1939 roku nakładem „Naszej Księgarni”. Książka jak książka, intrygujący za to jest jej opis bibliograficzny w Polonie, a także rekord w katalogu Biblioteki Narodowej, które informują, że autorem projektu okładki oraz ilustracji jest … Henryk Józewski.

Na odwrocie strony tytułowej, zwanej także fachowo stroną redakcyjną, znajduje się informacja: „okładka i ilustracje Atelier art. „Olgierd” w Warszawie”. Jak łatwo można sprawdzić, „Olgierd” był pseudonimem konspiracyjnym Józewskiego, a Józewski parał się grafiką i malarstwem, więc sprawa prosta – Atelier art. „Olgierd” to Henryk Józewski we własnej osobie. Sporządzający opis książki bibliotekarz czy bibliotekarka nie mieli co do tego najwyraźniej żadnych wątpliwości, bo nawet nie użyli przewidzianego w takich wypadkach regułami katalogowania znaku zapytania.

Ale sprawa wcale nie jest taka prosta. Wiadomo bowiem, że Józewski porzucił sztalugi, pędzle i ołówki w 1926 roku po zamachu majowym, gdy zajął się ponownie polityką i wszedł do rządu Kazimierza Bartla, zaś powrócił do nich dopiero po 1956 roku, gdy wyszedł z więzienia. Nie zachowały się żadne jego prace graficzne z okresu między „Biblioteką Pstrykońską” (1924), a drugą połową lat 50.

W okresie 1938-39 Józewski był wojewodą wołyńskim, a później łódzkim. Czy pełniąc te funkcje brałby po godzinach fuchy jako grafik-ilustrator? Wydaje się to mało prawdopodobne, tym bardziej, że w tym czasie miał dodatkowo na głowie chorobę swej żony Julii, która zmarła w maju 1939 roku. Z autorką książki, Marią Juszkiewiczową, nie wiązały go również, z tego co wiadomo, żadne nici relacji prywatnych, zawodowych czy środowiskowych. W swoich pamiętnikach Józewski nigdzie nie wspomina o tym projekcie, a i jego biografowie (J. Kęsik, T. Snyder, L. Skalska-Miecik, P. Mitzner, M. Gałęzowski, Z. Chomicz) również o nim milczą. 

Gdyby więc atrybucja dokonana przez katalogujących z Biblioteki Narodowej okazała się prawidłowa, mielibyśmy do czynienia z zupełnie dotąd nieznaną kartą w artystycznym życiorysie Henryka Józewskiego. Czy jednak zbieżność aliasów to wystarczająca przesłanka? Zwłaszcza, że zachodzi tu pewien anachronizm. Pseudonimem „Olgierd” Józewski posługiwał się dopiero w okresie okupacji 1940-1945 i w okresie powojennym, wcześniej zaś, w POW oraz w początkach wojny używał pseudonimu „Niemirycz”, a w roli ilustratora „Biblioteki Pstrykońskiej” w 1924 wystąpił jako „Brat Hubert”.

Wszystkie te obiekcje sprawiły, że bardzo długo i wnikliwie studiowałem okładkę książki O dużym Tomku oraz cztery zamieszczone w niej ilustracje sygnowane „Olgierd38” i zestawiałem je z wieloma pracami Józewskiego, próbując mimo wszystko znaleźć jakieś podobieństwa w kresce, w technice, w sposobie ujmowania postaci. Niestety, muszę przyznać, wiele nie ustaliłem. Czy pewna zbieżność w przedstawianiu owalu twarzy jako geometrycznej regularnej krągłości, dająca się być może uchwycić między ilustracjami w książce Juszkiewiczowej a rysunkami Józewskiego z cyklu Widzenia z 1924 jest rzeczywista, czy to tylko moje przywidzenie? Nie ulega wątpliwości, że znane prace Józewskiego różnią się techniką, charakterem i kontekstem od omawianych ilustracji.

Mogło być jednak też tak, że bibliotekarz lub bibliotekarka sporządzający opis bibliograficzny opracowywanego obiektu, dysponowali o nim jakąś jeszcze dodatkową, pozaźródłową wiedzą. Na przykład książka – cały czas spekuluję – trafiła do zbiorów biblioteki w ramach zespołu innych jeszcze dokumentów czy artefaktów (kto wie, może nawet z opisaną przeze mnie wczoraj fotografią?) w jakiś sposób powiązanych z Józewskim i ta proweniencyjna przesłanka dodatkowo upewniła katalogujących w ich decyzji.

Spokoju nie daje mi wykonana ołówkiem adnotacja znajdująca się na stronie tytułowej przy dacie wydania książki. Swego czasu spędziłem wiele godzin na wertowaniu korespondencji Józewskiego z Marią Dąbrowską z początku lat 60., przechowywanej w Dziale Rękopisów BUW. Najwidoczniej zakodowałem wówczas w głowie jego kanciaste pismo, bo wspomniana adnotacja od razu mi się z nim skojarzyła.

Józewski w sposób charakterystyczny pisał takie litery jak „y”, „j”, „J” oraz cyfry „1” i „9”. Tu mam nadzieję, że jeśli czyta mnie jakiś typograf, wybaczy haniebny niedobór precyzyjnych i fachowych określeń. Otóż zagięcie, które normalnie w klasycznym dukcie pisanym zaokrągla się w lewą stronę, u Józewskiego w ogóle nie występuje i w rezultacie, aby połączyć się z kolejną literą, linia tego zagięcia od razu biegnie w prawo, zamiast w lewo zaokrąglać się pętelkę. Widać to dobrze na poniższych przykładach. Pierwszy skan to wzmiankowana adnotacja w książce. Dwa pozostałe to wycinek z listu Józewskiego do Dąbrowskiej oraz z jego notatki testamentowej.


Jeśli przyjąć, że wskazane wyżej podobieństwo grafologiczne nie jest urojone lecz rzeczywiste, to mogłoby oznaczać, że egzemplarz książki znajdujący się w Bibliotece Narodowej należał do Józewskiego, a w każdym razie był kiedyś w jego rękach. To jednak w dalszym ciągu nie przesądza sprawy autorstwa ilustracji. Jest przecież kilka innych możliwości. Na przykład: ktoś ze znajomych znając pseudonim Józewskiego podarował mu książkę ilustrowaną przez jego „imiennika” – jakieś efemeryczne przedsięwzięcie graficzne, których w przedwojennym biznesie wydawniczym było sporo. W końcu Olgierd to nie takie znowu rzadkie imię, jak powiedzmy Astolf.

Jeszcze inna możliwość jest taka, że sam Józewski nabył książkę w jakimś antykwariacie, zauważywszy zbieżność nazwy Atelier „Olgierd” ze swym okupacyjnym pseudonimem, choć akurat może opowiadania dla dzieci niespecjalnie go interesowały. Co więcej, mogło być w ogóle na odwrót – to nie „Olgierd”-Józewski dał byt książce, lecz książka zainspirowała wybór „Olgierda” na pseudonim. Nie jest przecież tak, że pseudonim musi być zawsze przemyślany i znaczący, jego powstanie może być zupełnie przypadkowe. Ba, z konspiracyjnych względów, jak mi się zdaje, tak może być nawet lepiej.

Konspiracyjnych, no właśnie. Przyszła mi do głowy hipoteza już zupełnie fantazyjna, ale przecież nie całkowicie nieprawdopodobna, że książka – jeśli cały czas przyjąć, że należała do Józewskiego – mogła mu posłużyć do przekazywania informacji w czasie okupacji, albo w okresie powojennym, gdy ukrywał się przed bezpieką. Słowo „Olgierd” pojawiające się na odwrocie strony tytułowej byłoby w takim przypadku swego rodzaju naturalnym podpisem, sugestią od kogo pochodzi nadana wiadomość, czy też kto próbuje nawiązać kontakt. Być może wpisana ołówkiem data „19 XII 1938” to jakaś zaszyfrowana informacja, której sens miał znać ten, do kogo książka trafiła? Przyznam się, że posunąłem się nawet do tego, iż dokładnie obejrzałem skan książki strona po stronie, szukając kropek lub dyskretnych kresek umieszczonych pod literami, czy innych znaków, świadczących o tym, że tekst został użyty jako szyfr. Przekroczyłem tu jednak chyba granice śledczej brawury, więc na tym kończę.

Wawrzyniec Zieliński napisał dziś do Biblioteki Narodowej z prośbą o dokładniejsze informacje na temat książki, jej proweniencji oraz podstaw takiego, a nie innego jej atrybuowania. Być może więc moje spekulacje okażą się wyważaniem drzwi dawno otwartych.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz